Podróże to nie tylko emocje i widoki ale także liczby. Przejechane dni i metry podjazdów, kilometry, stracone kilogramy, setki zrobionych zdjęć.
W tym poście postaram się Wam przybliżyć chociaż trochę naszą niezwykłą przygodę za pomocą liczb, co być może postawi naszą europejską wyprawę w trochę innym świetle 😉
Przejechane kilometry, metry, dni w drodze.
W sumie:
Natalia:
Dystans całkowity: 12 063.57 km
Czyli prawie jak z Warszawy do Darwin, w Australii 🙂
Czas w ruchu (w godzinach): 728:25
Średnia prędkość: 16.48 km/h
Maksymalna prędkość: 56.50 km/h
Suma podjazdów: 118 787 m
Czyli 13 razy wjechałam na Mount Everest 😉
Liczba dni w siodełku: 228
Średnio na aktywność: 52.91 km i 3h 12m (w tym krótkie dystanse po Rzymie)
Zaliczone bigi: 53
Mikołaj:
Dystans całkowity: 15 231.51 km (w terenie 296.55 km; 1.95%)
To prawie tyle, ile z Warszawy do Sydney w Australii, w prostej drodze 🙂
Czas w ruchu (w godzinach): 871:26
Średnia prędkość: 17.48 km/h
Maksymalna prędkość: 78.01 km/h
Suma podjazdów: 197 516 m
To znaczy, że M. wjechał 22 razy na Mount Everest 😉
Liczba dni w siodełku: 284
Średnio na aktywność: 53.63 km i 3h 04m (w tym krótkie dystanse po Rzymie)
Zaliczone bigi: 164 (!!)
W samej części tegorocznej: M.: 10 000 km. N.: 7000 km. Łącznie z jazdą po Rzymie.
O 5 000 więcej niż podczas zeszłorocznej części trasy.
Ilość dni w drodze: 342, w tym pobyt w Rzymie: 117 dni.
Różnice pomiędzy dystansem całkowitym i podjechanymi metrami biorą się stąd, że M. czasami jeździł na Bigi sam. No i też trochę więcej jeździł po Rzymie rowerem niż N.
1 mocowanie do sakw (które pękło w starciu z murkiem, o który się M. otarł z impetem);
1 gumka do włosów 😉
1 rozklejone sandały, w drugich poprzecierała się gumka mocująca (na ratunek przyszedł nam włoski szewc);
1 klapki M.;
1 telefon N. (przestał reagować na dotyk, sam z siebie);
1 koszulka rowerowa N., która poległa w starciu z suszarką do włosów w Delfach (M. chciał szybko przesuszyć rzeczy, ale nie uwzględnił delikatnego sztucznego materiału, z którego wykonano koszulkę 😦
Przede wszystkim należy zaznaczyć, że zimowe miesiące, czyli od połowy listopada do połowy marca, spędziliśmy w Rzymie. Doświadczenie było niezwykłe, bo stolica Włoch jest przepięknym, magicznym miejscem na które mieliśmy prawie nielimitowany czas zwiedzania (no, może i limitowany ale było go nadzwyczaj dużo).
O ile jednak M. czuł się w Rzymie fantastycznie, o tyle N. trochę doskwierał brak bycia pomiędzy znajomymi kątami i znajomymi – tak w ogóle.
Ale Rzym stał się trochę takim naszym drugim miastem.
Zapraszamy też dokategorii Rzym, tam znajdziecie dużo ciekawostek na temat tego miasta 🙂
Powrót do Polski
W marcu na miesiąc wróciliśmy do Polski, żeby załatwić sprawy zdrowotne. Musieliśmy odwiedzić dentystę, który w Polsce był dużo tańszy niż we Włoszech. Do tego dochodziła jeszcze gwarancja polskiego laboratorium technicznego, no i zaufanie do znanego lekarza. Przy okazji mogliśmy trochę nacieszyć się wytęsknionym domem, spotkać ze znajomymi i najeść domowych smakołyków 🙂
Wiosna we Włoszech
A w kwietniu wróciliśmy do pozostawionych w przechowalni rzymskiej rowerów i całego ekwipunku. Wiosna we Włoszech była trochę kapryśna. Dobrze się więc stało, że ruszyliśmy ostatecznie później niż planowaliśmy (ze względu na powrót do domu). Wieczory i poranki były jeszcze zimne a co jakiś czas pogoda się psuła.
Deszcze jednak szczęśliwie udawało nam się przeczekiwać w przyjemnych kwaterach. Skończył się jednak sezon grzewczy i w mieszkaniach było dosyć chłodno.
W każdym razie nie cierpieliśmy jednak zbytnio z powodu przymusowych dni restowych, bo po zimie (mimo, że trochę jeżdżonej) forma nam jeszcze nie dopisywała. Szybko się męczyliśmy i nogi odmawiały posłuszeństwa.
Z Włoch dojechaliśmy, przez Monako, nad Lazurowe Wybrzeże. Cieszyliśmy się bardzo, bo we Włoszech zapowiadano kiepską prognozę a poza tym trochę znudziły nam się makarony i sosy pomidorowe 😛
Francja
We Francji zaś (pociągiem pokonaliśmy fragment z włoskiego Sanremo do Monako) pogoda była piękna. A do tego widoki takie, że brak słów. Lazurowe Wybrzeże rządzi, co tu dużo mówić 🙂
Południe Francji nie rozczarowało nas ani trochę. Przepiękne widoki, pogoda i do tego francuskie jedzenie. Jednak problemem Francji są imigranci i to niestety widać. W Grasse, czy w Marsylii biedne, kolorowe dzielnice sprawiają, że rozglądasz się dookoła siebie częściej niż byś sobie tego życzył i zmywasz się z tych miejsc, tak szybko, jak tylko możesz. Być może to tylko okropne uprzedzenia, a być może nie, bo jeśli czujesz się jak w filmie gangsterskim i w dodatku to nie Ty jesteś gangsterem…
W każdym razie nic złego nam się nie przytrafiło (nie licząc jakichś utarczek z właścicielem mieszkania czy właścicielami kempingu: przeczytaj więcej we wpisie o Lazurowym Wybrzeżu roweremi ostatecznie wsiedliśmy w pociąg w Marsylii, który pokonał całą Francję i wysadził nas pod belgijską granicą. W totalnie innym świecie.
Belgia
Północ Francji była bardzo flamandzka, zarówno pod względem architektury (strzeliste domki z czerwonej cegły, przypominające angielski lub niemiecki styl) jak i atmosferą. To już nie był południowy luz. To była północna porządnickość. Może nie jakaś sztywna i przesadzona, ale jednak.
Belgia okazała się dość ładnym krajem o koszmarnie wysokich cenach i denerwujących pagórkach; krótkich i bardzo stromych. Ostatecznie znudziła nas i zmęczyła. Ale za to jednocześnie rozkochała nas w swoich musach czekoladowych… 🙂
Holandia
Holandia była wytchnieniem dla naszych nóg, bo była płaska jak stół 😉 M. nie mógł jej ścierpieć. Nie tylko przez brak gór ale również za przymus jeżdżenia po ścieżkach rowerowych.
Faktem jest, że w Holandii jazda długodystansowa na rowerze może być stresująca. Infrastruktura dróg dla rowerów jest oszałamiająca, przez cały kraj biegną ścieżki we wszystkich kierunkach. Często po obu stronach szosy samochodowej po jednym pasie rowerowym w danym kierunku. Oznaczenia jednak nie zawsze były dla nas czytelne i czasem wyjeżdżaliśmy pod prąd (rowerzyści wtedy kręcili głową z dezaprobatą) a czasem zjeżdżaliśmy w ogóle ze ścieżki na szosę. Wtedy zaczynało się zirytowane trąbienie kierowców. Od razu.
A na koniec jeszcze robotnicy wściekli się na nas, za to, że nie chcemy jechać objazdem (rozkopali jeden pas ulicy i ścieżkę) przez pole, nie wiadomo jak daleko, tylko jedziemy kilka metrów jezdnią. Sytuacja była bardzo nieprzyjemna. Krzyki i popchnięcia. Z ulgą wyjechaliśmy z Holandii.
A szkoda, bo kraj jako taki jest ładny (przynajmniej N. się podobał). Poprzecinany kanałami, nawet w miastach 🙂 Łódki i motorówki są tutaj jednym z wielu środków transportu i sposobu spędzania wolnego czasu. Do tego ładna architektura i słynne wiatraki oraz niesamowity Amsterdam. Ale ciężko jest być rowerzystą w kraju Niderlandów.
Do Luksemburga wjechaliśmy trochę przerażeni tym, jakie ceny produktów nas tam zastaną. Przeczytaliśmy gdzieś, że jednym z tańszych sąsiadów jest… Belgia. Belgia, w której odechciewało się jeść na widok wysokich cen.
Na szczęście w Luksemburgu było kilka dyskontów (Aldi), w których jednak było taniej niż w Belgii.
Jako państwo Luksemburg nie zapadł nam szczególnie w pamięć. Dużo lasów, dużo nijakich miasteczek. Nie widać tego bogactwa. Zaś miasto Luksemburg jest rzeczywiście ładne. Wbudowane w wąwóz z zamkiem na szczycie.
Wielką przyjemnością zaś okazała się trasa przez Niemcy. Kraj ten, wbrew naszym wyobrażeniom (jakoś nigdy nie eksplorowaliśmy go, nie wydawał nam się interesujący widokowo), okazał się pagórkowaty i ładny. A do tego miał tę olbrzymią zaletę, że ceny w sklepach były porównywalne do polskich a asortyment szeroki. No i język, który M. zna świetnie a N. na tyle, żeby rozumieć, co się do niej mówi 😉
W Niemczech mieliśmy awarię rowerową, którą pomógł nam zwalczyć Christian, nieznajomy, do którego zapukaliśmy z prośbą po pomoc (ale nawet nie w połowie taką jakiej nam udzielił)
A z Danii promem dostaliśmy się do Szwecji. Należy zaznaczyć, że odkąd opuściliśmy Włochy właściwie przez cały czas dopisywała nam piękna pogoda, w przeciwieństwie do tego, co działo się w pierwszej części wyprawy. Tak również było w Skandynawii.
To w Szwecji nabawiliśmy się poparzeń słonecznych i uczulenia na słońce 😉
Sam kraj zaś bardzo pozytywnie nas zaskoczył. Był tylko trochę pagórkowaty, pełen ładnych widoczków (jeziorka, rzeczki, podmokłe tereny), Szwedzi okazali się sympatyczni a jedzenie niezbyt drogie. Za to pełne ciekawych smaków.
No i oczywiście zaczęły się białe noce. Fantastyczne zjawisko! 🙂 W pewnym momencie w ogóle nie robiło się ciemno.
Dobrze będziemy wspominać Szwecję, chociaż pod koniec wyprawy trafiliśmy do niej jeszcze raz i wtedy zaoferowała nam tylko złą pogodę, pustkowia, lasy ale i… renifery (które wychodziły nam na szosę) oraz Lidla! 😀 w którym zaopatrzyliśmy się w tanie i pyszne, w stosunku do Norwegii, produkty.
Norwegia to był nasz gwóźdź programu tego etapu podróży. Zdecydowanie warty tego, żeby do niego dojechać, nawet jeśli czasami mieliśmy już dość.
Absolutnie przepiękny kraj, który dane nam było przez pierwsze dwa tygodnie podziwiać przy słonecznej pogodzie.
Norwegia na każdym kroku prezentuje tak niesamowite dzieła natury, tak piękne krajobrazy, że człowiek nie może wyjść z podziwu, że jeden kraj może być w całości tak zdumiewający.
Nie widzieliśmy całej Norwegii, ale dotarliśmy aż za koło polarne, do Bodo. Kraina fiordów i lodowców całkowicie podbiła nasze serca.
Niestety na początku sierpnia pogoda się zmieniła, zaczęło padać, mocno się ochłodziło (zrobiło się raptem naście stopni), więc będąc nieco załamani, tym co nas czeka i dodatkowo bardzo już zmęczeni, zdecydowaliśmy się wynająć samochód.
Samochód okazał się dobrym ruchem, bo nie dość, że cenowo okazało się, że wyniósł nas mniej więcej tyle, ile byśmy wydali dalej podróżując rowerami, to jeszcze pojechaliśmy dalej niż planowaliśmy na dwóch kółkach, a do tego wykpiliśmy się norwesko – szwedzkim pustkowiom i dziesiątkom kilometrów szutrowych szos.
Norwegia, chociaż wymagająca „górsko” (ale nie bardziej niż południowe kraje Europy, chyba nawet mniej niż Włochy czy południowa Francja), była najpiękniejszym krajem, ze wszystkich jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy.
Ta część wyprawy, pomimo początkowej kapryśnej, włoskiej wiosny, pozwoliła nam się cieszyć bardzo dobrą pogodą.
Dzięki temu i prawdopodobnie dzięki lepszemu zaplanowaniu trasy przez M. ten etap był łatwiejszy niż poprzedni. Po drodze były też płaskie i mniej wymagające kraje, czego na Bałkanach nie ma.
Kraje północnej Europy to jednak większe wydatki. Nawet nie na same kempingi, które (poza Danią) kosztują wszędzie mniej więcej 20 euro za dwie osoby z namiotem ale przede wszystkim noclegi pod dachem (dopiero w Niemczech i Szwecji ceny zrobiły się akceptowalne – do 50 euro za noc) oraz zakupy spożywcze. Wszelkie usługi czy inne towary (jak dętki czy opony) są co najmniej dwukrotnie droższe niż w Polsce.
Widokowo, odkąd opuściliśmy Lazurowe Wybrzeże, dopiero Norwegia sprawiła, że naprawdę zapierało nam dech w piersiach z powodu otaczającego piękna.
Kilometrów przejechaliśmy mniej więcej:
M.: 8 500 km. N.: 6000 km, nie licząc Rzymu..
To ok 3 000 więcej niż podczas poprzedniej części. A mimo to, odczucia mamy takie, że było łatwiej.
Nie mieliśmy żadnego wypadku, niebezpiecznej sytuacji, jedynie jedną poważną awarię (pęknięcie opony w Niemczech). Ludzie których spotykaliśmy na naszej drodze z reguły byli życzliwi i pomocni.
Na pewno jeszcze nie ochłonęliśmy po powrocie i ciężko powiedzieć, czy mamy jakieś skonkretyzowane plany co do dalszych podróży.
Ale z pewnością teraz na blogu nastąpi cykl różnego rodzaju podsumowań! 🙂
Wpis zaczynamy dzisiaj z grubej rury – a może i lufy 😉 Amsterdam! Miasto rowerów, kanałów i kamienic oraz tego, co zakazane gdzie indziej.
Jak zwiedzaliśmy Amsterdam? No jasne, że na rowerze 😉 Ale wcale to nie było takie oczywiste, bo w trakcie przejazdu przez miasto, w drodze na camping, tłumy rowerzystów sprawiły, że ja poważnie zastanawiałam się, czy nie lepiej będzie iść na spacer po tym mieście, zamiast kluczyć między tysiącami rowerzystów. Przezwyciężyła jednak myśl o tym, ile kilometrów (ostatecznie wyszło 30!), mielibyśmy przejść i że pieszo nie damy rady, a płacić za komunikację miejską, kiedy mamy darmowe rowery (za które inni płacą!) wydawało nam się trochę bezsensu.
Na szczęście okazało się, że w ciągu dnia ruch rowerowy jest niewielki a Amsterdam, jak cała Holandia, dobrze jest przystosowany do rowerzystów. Piesi nie mają tu łatwego życia, przeganiani przez dwa kółka, spychani na margines drogi rowerowej, która często zajmuje całe przejście i dla nich zostaje ledwie niewielkie „pobocze”.
IAmsterdam
We wszystkich relacjach czytaliśmy, że w Amsterdamie trzeba się spodziewać najróżniejszych wariantów pogodowych, my jednak mieliśmy upalne 30 stopni, ale dzięki powiewom i wszechobecnej wodzie dało się to znieść naprawdę dobrze.
Miasto obejrzeliśmy w całości, gdyby jednak chcieć wchodzić do wielu muzeów, które się tu znajdują, powinniśmy tu zostać na co najmniej kolejny dzień – ale to wiązałoby się z kosztami. Jeden bilet do muzeum to przeważnie 16 euro, zwiedzanie Amsterdamu łódką po kanałach 20 euro… można kupić też kartę turystyczną za 60 euro, wtedy mamy 3 wejścia w cenie, zniżkę na łódkę. Dlatego ja odwiedziłam tylko muzeum seksu za 5 euro 😛
Czy nam się podobało? M. twierdzi, że nawet – nawet, a ja byłam zachwycona. Miasto jest naprawdę piękne. Położone nad ponad 160 kanałami, zachwyca wąskimi, kolorowymi i ładnymi kamieniczkami. Mosty przyozdobione są kolorowymi kwiatami, po kanałach pływają lub kołyszą się łódki zacumowane do brzegów. A po ulicach jeżdżą i przechadzają się…. Też kolorowi ludzie 😀 i to zarówno w przenośni jak i dosłownie 😉
W Amsterdamie podobno jest najwięcej przedstawicieli innych narodowości (piszą, że około 180 różnych nacji!), ale Amsterdam przyciąga też różne ciekawe egzemplarze 😉 (np. pan w koszulce i stringach na rowerze 😛 ) w związku z tym miasto jest bardzo interesujące, hippisowskie i wyluzowane a jednocześnie nowoczesne.
Amsterdam czyli… riki tiki narkotyki
W Holandii można legalnie palić marihuanę. To chyba wie każdy. Nie zauważyliśmy jednak, żeby było to popularne wśród Holendrów. Nawet młodych. Ba, prawie nigdzie nie było coffeeshopów. Owszem, czasem gdzieś tam stał jakiś magiczny sklep ale w ogóle nie mieliśmy poczucia, że wkraczamy do kraju, gdzie legalne są miękkie narkotyki.
Do czasu, aż nie znaleźliśmy się w Amsterdamie. Tutaj sklepy ze skrętami są właściwie na każdym kroku. Można kupić skręta małego, dużego, z domieszką (nie napisali czego), z haszyszem. Dopalacze, grzybki, herbatki. Oprócz tego lody, lizaki i gumy do żucia z cannabisem. Wszędzie czuć zapach palonej marihuany, ludzie palą skręty jak papierosy. Rano, w ciągu dnia, na przerwie w pracy, wieczorem.
Zaś same coffee shopy wyglądają jak knajpki. Niby wszystko jest legalne, ale te miejsca nie do końca wyglądają jak zwyczajne kawiarnie. Sprawiają wrażenie mniej lub bardziej szemranych.
Możecie się dziwić lub nie, ale nie odważyliśmy się ostatecznie zajarać trawki 😛
Oprócz tego znajdziemy tutaj też sklepy typu seed bank, czyli możecie kupić sobie ziarenka, dopalacze i cały osprzęt, który pomoże Wam znaleźć się na haju 😉
Amsterdam czyli… seks, seks, seks!
Oczywiście Amsterdam znany jest również ze swojej Dzielnicy Czerwonych Latarni. To chyba wszystkim znana, przynajmniej ze słyszenia, okolica, gdzie znajdują się domy uciech. Pracują w nich prostytutki, które wdzięczą się do przechodniów w wielkich szybach okiennych lub spoglądają na spacerujących tamtędy mężczyzn przez uchylone drzwi. Domy w których pracują panie są czerwone, o zmroku oświetlone na czerwono (stąd nazwa dzielnicy), a gdy jakiś jest zajęty, okno zasłonięte jest bordową kurtyną.
Prostytucja w Holandii jest legalna, kraj ma z niej podatki, a dziewczyny objęte są ochroną lekarską. Co więcej, mają nawet swoje związki zawodowe!
Same prostytutki okazały się w większości dość postawnymi babkami. Wszystkie ubrane wyzywająco, przeważnie w czarną, skórzaną (lub skóropodobną), lateksową lub panterkową bieliznę.
W Dzielnicy nie wolno robić zdjęć – konkretnie prostytutkom. Natomiast tuż za domami przybytku znajduje się Oude Kerk, XIII wieczny kościół i jednocześnie najstarszy budynek w mieście.
Tutaj też mieszczą się takie muzea jak muzeum seksu, prostytucji czy marihuany i konopi.
Muzeum Seksu okazało się jednak w głównej mierze zbiorem starych zdjęć pornograficznych (głównie świntuszenie z lat 20 i 50). Były tam też różne inne rekwizyty, jak historyczne wibratory, kalejdoskopy w których można było oglądać fikuśne zdjęcia, pasy cnoty czy ciastka w kształcie części intymnych. Jednak przeważały zdjęcia i było ich trochę za dużo 😉
Seks shopów na ulicach Amsterdamu też oczywiście nie brakuje, i to różnego rodzaju. Od zwyczajnych po wyspecjalizowane w różnych upodobaniach typu przebieranki czy SM 😉 Ale znaleźliśmy też sklep, który sprzedawał tylko prezerwatywy. Ale był przy tym tak uroczy, że ludzie wchodzili popatrzeć na eksponaty 😀 kondomy miały kolory, różne kształty, uśmiechnięte buzie czy były sprzedawane jak lizaki – na patyku 😉
Amsterdam podsumowanie
Chyba zjeździliśmy całe miasto i widzieliśmy wszystko, a nawet trochę więcej niż piszą w przewodnikach. Amsterdam ma niesamowity klimat, jest uroczy i zadbany chociaż trochę monotonny. Aczkolwiek mnie się bardzo spodobał.
Fajnie było znaleźć się w miejscu, gdzie ludzie są wyluzowani i tematy tabu, które zawsze tak spinają, tutaj traktowane są z uśmiechem lub jako zwyczajna część rzeczywistości.
Warto jednak przyjechać tu na dłużej, wydać trochę pieniędzy i zwiedzić kilka płatnych miejsc. Bo jest gdzie zajrzeć 🙂
M. dodaje od siebie, że Amsterdam jest nudny i denerwujący, przede wszystkich dlatego, że wszędzie wygląda dokładnie tak samo (można się zgubić), a pełen jest marnej jakości ścieżek rowerowych, na których można wytrząść sobie hormon wzrostu oraz niezliczonych świateł, na których się trzeba zatrzymywać. Może i „nawet nawet”, ale jednak nie bardzo 😛
Podsumowanie Holandii
Po Amsterdamie udaliśmy się w stronę Niemiec, do Akwizgranu, gdzie urządziliśmy sobie weekendowy odpoczynek. Padło na Aachen, bo ceny noclegów tu są normalne (30 euro za noc), w przeciwieństwie do holenderskich czy belgijskich (poniżej 50 euro można w zasadzie zapomnieć).
Wschodnie Niderlandy okazały się pagórkowate i już nie tak ładne (M: znacznie ładniejsze!), jak płaska część kraju. Do tego Holandia zaczęła nas strasznie męczyć swoim terrorem ścieżkowym. Rozumiem, że infrastruktura rowerowa tego kraju jest świetna (M: nadmiarowa i tylko trochę lepsza niż gdzie indziej, ale nadal kiepska), chociaż czasem stan ścieżek woła o pomstę do nieba. Ciężko nimi jechać, zwłaszcza, gdy jedzie się trochę szybciej niż luzackie naście kilometrów na godzinę.
Czasem też ścieżka idzie jakimiś łukami, lawiruje między stronami szosy. Czasem nie ma jak na nią wrócić, na przykład, gdy za późno ją dostrzeżemy, a ona jest odgrodzona od drogi i zostajemy chwilowo na ulicy.
Jakież wtedy zaczyna panować święte oburzenie. Trąbią na nas, krzyczą z okien, wymachują. Zrobiło się to już ciężkie do zniesienia. Nie wiem jak ci Holendrzy przeżywają wyjazdy do innych krajów, gdzie rowerzyści spokojnie jeżdżą po ulicach?
W każdym razie zjawisko to osiągnęło apogeum, kiedy pobocze i ścieżka były rozkopane na odcinku może 1 kilometra a droga rowerowa biegła jakimś dużym łukiem przez pola. Natomiast szosa była w dwóch kierunkach przejezdna. Oczywistym było, że nie będziemy nadkładać, tylko przejedziemy ulicą, normalnie. Zakazu rowerów (ani nawet informacji o objeździe) nie było.
Ekipa budowlana była innego zdania. Kazali nam jechać dookoła, a kiedy stwierdziliśmy, że nie, że nie ma zakazu rowerów, i że jedziemy ulicą, to gość, który starał się nam zagrodzić drogę, szturchnął M. w plecy! Kolejny, stojący na końcu rozkopów zrobił to samo! Zszokowało nas to. Jak to możliwe, że doszło do czegoś takiego? Do naruszania nietykalności cielesnej? Czy społeczeństwo holenderskie jest tak sfrustrowane na wszechobecne rowery? Możliwe. A może łamanie reguł jest tutaj nie do pomyślenia i wzbudza taką agresję…?
Nie wiem, ale cieszymy się, że opuszczamy ten kraj, chociaż w kolejnych być może nie będzie wcale dużo lepiej, ale trochę chyba tak.
Pociąg z Marsylii zawiózł nas do Tourcoing, czyli w okolice miasta Lille. Okazało się, że północ Francji to domy z czerwonej cegły, jak na Śląsku 😛
Miasteczka były bardzo schludne, ładne i przypominały poniemieckie lub angielskie budownictwo. Zrobiło się zupełnie niefrancusko. Ale to żadna ujma, a wręcz nawet plus, bo francuskie miasta są z reguły trochę nijakie. A kolorowe kamieniczki i domki z czerwonej cegły mają wiele uroku.
Belgia
Nasza trasa wiła się pomiędzy granicą francusko – belgijską i wjeżdżając do Belgii nawet nie zauważyliśmy, że ją przekraczamy. Po prostu zmieniła się grafika znaków i pojawiło się dużo więcej rejestracji belgijskich. Dopiero za drugim razem przy ulicy stał znak belgijskiej prowincji oraz tablica informująca o dozwolonych prędkościach na drodze.
Jednak nie tylko zabudowa się zmieniła. Krajobraz również. Zrobiło się prawie całkiem płasko. Pojawiło się bardzo dużo terenów rolnych. Znikły palmy, kaktusy, jaszczurki (ale papugi są! :D). Są za to czaple, ganiające się po polach zające, dużo liściastych drzew. Jest swojsko i sielsko. Bardzo przyjemnie.
Ale po Belgii w tym tygodniu nie pojeździliśmy. Prawie od razu przejechaliśmy do Holandii. Chociaż zanim do tego doszło zobaczyliśmy jeszcze Gandawę i Antwerpię. O ile Gandawa bardzo nam się spodobała, o tyle słynna Antwerpia niezbyt. Gandawa to taki większy Gdańsk, jeśli ktoś lubi takie klimaty to będzie zachwycony 🙂 Natomiast Antwerpia jest jakaś taka… niby też w tym stylu ale czegoś jej brakuje.
Holandia
Natomiast Holandia, póki co, okazała się lepszą wersją Belgii 😉 domki ładniejsze, trawniki i ogrody dużo bardziej zadbane (wymyślnie przystrzyżone krzewy, dużo roślin).
Nadal jest oczywiście płasko, ale krajobraz urozmaicają co chwilę kanały, czasem zabytkowe wiatraki. Jest naprawdę przyjemnie. Zresztą, to, że jest płasko to dla mnie bardzo miła odmiana 🙂 M. trochę utyskuje 😉
No i infrastruktura rowerowa budzi podziw.
W Belgii było nieźle, wzdłuż dróg prowadziły ścieżki i pasy rowerowe, było się oddzielonym od ruchu samochodowego, ale ścieżki często były w kiepskim stanie i z dużą ilością szkła. Natomiast w Holandii to głównie asfaltowe ulice dla rowerów. Cała infrastruktura. Pasy, skrzyżowania, tunele, wiadukty. Drogi rowerowe wzdłuż autostrady i wszędzie między miastami i miasteczkami. Czasem tylko jest to wydzielone pobocze ale czasem też kostkowy fragment chodnika. Praktycznie zawsze w świetnym stanie i bez śmieci.
Ale ma to też swoje złe strony. Nawet nie można pomyśleć o tym, że z takiej ścieżki zjechać na ulicę, bo zbyt na niej telepie, bo nie wiemy jak ona prowadzi dalej a my skręcamy, bo skręcaliśmy i nie zauważyliśmy wjazdu, a ścieżka ogrodzona jest od ulicy krzakami. Natychmiast znajdą się dobre dusze w samochodach i na chodnikach, gestami i krzykami oraz klaksonami wskazujące nam, gdzie jest nasze miejsce. To niestety jest trochę przesada.
Aha, no i po ścieżkach w obu tych krajach obowiązek jazdy mają również motorynki i skutery! Szok i lekka przesada. Powinni jechać na szkolenie do Rzymu 😛
Miasta w Holandii
Na razie udało nam się zobaczyć Dordrecht, czyli miasteczko, którego kamienice są krzywe. Podobno żaden dom nie jest tam prosty 🙂 Wychylające się przed szereg budynki rzeczywiście robią niezłe wrażenie! 🙂
Słynny Rotterdam okazał się wielokulturowym miastem – gigantem. Ale niezbyt ładnym i niezbyt ciekawym. Trzeba mu to wybaczyć, bo w trakcie drugiej wojny został zbombardowany do gołej ziemi i odbudowywany. Nowoczesność więc przeplata się z resztkami historycznej zabudowy, ale źle to wygląda. Trochę tak „bez ładu i składu”.
Godne uwagi było miasteczko określane jako jedna z pereł Holandii: Delft. Zbudowane nad kanałami, zabudowa taka jak wszędzie w Holandii, urocza 😉
Również Haga okazała się fajnym, ciekawym miastem, aczkolwiek też w tym samym stylu.
Generalnie trzeba przyznać, że w zasadzie wszystkie miasta i miasteczka Holandii są bardzo schludne i ładne. To samo tyczy się przedmieść. Nie ma też mowy o śmieciach czy jakimś bałaganie. Jest czysto a wśród pól czy gaików, którymi wiodą ścieżki rowerowe można wypatrzeć dzikie gęsi czy inne ptactwo 🙂
O Holandii jeszcze Wam napiszemy, w tym o Amsterdamie B-) ale na razie jest fajnie i pogoda piękna, chyba lepsza niż na Południu 😛