W Norwegii spędziliśmy miesiąc i pięć dni. Lipcowa część podróży przez ten kraj minęła nam przy przepięknej pogodzie, dzięki czemu mogliśmy się bez przeszkód zachwycać wspaniałą przyrodą. A było na co patrzeć! 🙂
Początek. Oslo i rozeznanie w sieciach handlowych.
Początek pobytu spędziliśmy w Oslo, mieszkając w bardzo przyjemnym mieszkaniu, przystosowanym ze starego sklepu z produktami mlecznymi. Na samo miasto poświęciliśmy raptem jedno popołudnie i to dość krótkie, bo akurat zbierało się na potężną burzę. Ale Oslo i tak nie podbiło naszych serc, więc niczego nie żałowaliśmy mimo, iż w pośpiechu wracaliśmy do domu.

Poza samym odpoczynkiem w mieszkaniu, pobyt w Oslo miał jeszcze tę zaletę, że mogliśmy zapoznać się z sieciami norweskich sklepów i dokładnie obejrzeć asortyment każdego z nich oraz ceny.

Mimo to, początkowo, każdy pobyt w markecie przyprawiał nas o ostry ból głowy i trwał sporo czasu, bo nie łatwo było wybrać coś do jedzenia w akceptowalnej cenie. Ostatecznie jednak, kiedy już wiedzieliśmy czego gdzie się spodziewać (w całym kraju asortyment jest taki sam i w każdym sklepie, każdej sieci, prawie jednakowy), byliśmy w stanie dość szybko zebrać koszyk zakupów (i zapłacić 200 koron za kilka „najtańszych” rzeczy :P).
A dzięki temu, że kuchnia jest w zasadzie standardem na norweskich kempingach, to mogliśmy przygotowywać sobie prawdziwe posiłki, co sprawiło, że nasze jedzenie było w Norwegii paradoksalnie najlepsze.
Steki (!), pieczeń w sosie, ziemniaczki, czasem frytki, pizza z piekarnika. To wszystko było w naszym zasięgu, nie dość, że cenowym (jakimś cudem fajnie przyprawione mięso było o połowę tańsze od surowego) to i technicznym.
Tylko problem był z warzywami, świeże są koszmarnie drogie. Podsmażaliśmy lub piekliśmy w piekarniku te mrożone albo puszkowane, czasem kupowaliśmy mieszankę surówkową kapusty z marchewką i sosem coleslaw. I było wszystko bardzo smaczne! 🙂
Przeczytaj o jedzeniu w Norwegii.
Dalej na zachód.
Zachodnia Norwegia bardzo nam się podobała, zwłaszcza malownicze płaskowyże (na które niestety trzeba było wjechać w pocie czoła). Widoki islandzkie (na tyle, na ile sobie Islandię wyobrażamy), trochę księżycowe. Wszystkie odcienie zieleni, jeziora, wysepki, skały, skałki i góry, szumiące strumienie i huczące wodospady. Przepięknie, co tu dużo mówić.


Samochód po raz pierwszy.
Dotarłszy na kemping w Oddzie (który był zresztą bardzo zatłoczony i jednocześnie nieprzystosowany do takiej ilości ludzi), wypożyczyliśmy po raz pierwszy w Norwegii samochód, po to, aby pojechać do oddalonego o ponad 200 kilometrów Lysebotn, gdzie M. miał robić BIGa.
Auto wypożyczone zostało w trochę dziwny sposób, bez żadnej umowy, tanio (400 NOK za dzień), nawet nie płaciliśmy w momencie wypożyczenia, tylko dopiero przy oddawaniu. Nawet się zastanawialiśmy, czy samochód nie jest jakiś „lewy”, ale wszystko było w porządku i podczas jazdy i po oddaniu.
Jazda autem do Lysebotn była dobrym ruchem, chociaż część drogi prowadziła górską, bardzo wąską szosą (i bardzo pagórkowatą), na której nie mieściły się dwa auta obok siebie (co gorsza jeździły nią ciężarówki!). Jednak płaskowyż, jaki tam zobaczyliśmy, był jednym z najpiękniejszych na całej wyprawie. Rowerem byśmy się tam nie wybrali, bo było zupełnie nie po drodze donikąd, a jeszcze musielibyśmy pokonywać straszliwe pagórki.

Z Oddy wyjechaliśmy, nie zaliczając słynnej Trolltungi. Być może był to błąd, ale stwierdziliśmy, że widoki jeszcze będą, a nie mamy ochoty zostawać na tym kempingu, w którym trzeba było stoczyć walkę nawet o miejsce do zmywania naczyń.
Po Oddzie wjechaliśmy w krainę fiordów, która codziennie sprawiała, że z zachwytu zapierało nam dech w piersiach 🙂
Fiordy jadły nam z ręki!
Ze znanych atrakcji, które były na naszej trasie, ominęliśmy też słynną w rowerowym świecie drogę Rallarvegen. Holendrzy na rowerach, którzy jak wiadomo, jeżdżą tylko ścieżkami rowerowymi (tu przeczytasz o podróży rowerami przez Holandię) nie mogli w to uwierzyć. Woleliśmy wybrać asfalt niż wspaniałą, wielką, terenową drogę rowerową? I jeszcze na koniec nie zjechać sobie z obładowanymi sakwami, karkołomnym, terenowym, ostrym zjazdem? Ano takie z nas dziwaki 😉
Nasza szosa szła po przeciwnej stronie grani, widoki na niej były niesamowite – raczej nie gorsze, do tego zjazd obfitował w wiele tuneli (łącznie może i nawet ze 20 kilometrów!). Szczęśliwie była niedziela, więc ruch samochodowy był niewielki, więc te tunele były doświadczeniem ciekawym a nie traumatycznym 😉 Do tego część z nich można było objechać starą drogą, która była tylko dla nas 🙂

W tunelach było ciemno i bardzo zimno (10 stopni! Na zewnątrz około 20).
I lodowce też.
W kolejnych dniach wjechaliśmy też w krainę lodowców, które robią niewiarygodne wrażenie, zwłaszcza, gdy błyszczą na błękitno w słońcu. Aczkolwiek słońca było coraz mniej.
Pod koniec lipca pogoda zaczęła się psuć, coraz częściej padało nocami, nad ranem albo nawet, niestety, w ciągu dnia. Temperatury zaczęły odczuwalnie spadać. Wieczorami ciężko było wytrzymać na zewnątrz. Czasami na kempingach były ciepłe świetlice lub jadalnie, generalnie miejsca do siedzenia, które nas ratowały 😉

Niestety im pogoda była gorsza tym i samopoczucie coraz słabsze, zwłaszcza, że zmęczenie się powiększało. Dlatego taka kempingowa jadalnia, chociaż dobrze, że w ogóle była, to nie dostarczała odpowiedniego komfortu, bo cały czas ktoś się po niej kręcił, co było zrozumiałe, ale męczące.
A na jednym z kempingów (szczęście w nieszczęściu, że pod koniec trasy) M. poślizgnął się pod prysznicem i tak niefortunnie upadł, że myśleliśmy, że co najmniej stłukł sobie żebra, o ile nie pękły albo nie złamały się. Ból utrzymuje się do teraz (dwa tygodnie po upadku) ale wyraźnie słabnie, więc chyba jednak nie stało się nic poważnego, co najwyżej wspomniane stłuczenie.
Upadek któregoś z nas był w sumie tylko kwestią czasu, bo to nie pierwszy raz, kiedy podłoga prysznica na kempingu jest gładka jak szkło, a polana wodą robi się szalenie śliska. Każde z nas wielokrotnie się ślizgało, uderzając się to kostką, to nadwyrężając jakieś ścięgno przy próbie łapania równowagi, aż w końcu niestety, doszło do upadku. Szczęśliwie raczej niegroźnego.
Z feralnego kempingu spakowaliśmy się po porannym deszczu i ruszyliśmy dalej, żeby znaleźć się w lepszym miejscu (pod dachem i w okolicy sklepów), bo prognozy zapowiadały gwałtowne pogorszenie się pogody.
Przyszła jesień.
I w taki sposób pierwsze trzy dni sierpnia spędziliśmy w hostelu (który w czasie roku szkolnego jest internatem) w miejscowości Forde, bo od rana do wieczora cały czas padało. Ja byłam zupełnie załamana, bo pogoda już od jakiegoś czasu się psuła, ale teraz prognozy były fatalne a ja byłam dodatkowo strasznie zmęczona i miałam serdecznie dość wszystkiego.
Szczęśliwie Forde było większym miastem i nie dość, że w pobliżu kwatery mieliśmy duże markety, dzięki czemu mogliśmy się zaopatrzyć na czas uziemienia, to jeszcze oferowało wypożyczalnię samochodów.
Ze względów pogodowych i zmęczeniowych postanowiliśmy pożyczyć auto. O tym, czy był to dobry pomysł przeczytacie w kolejnym wpisie 🙂
Samochód po raz drugi.
Samochodem, w kilka dni, pokonaliśmy trasę, którą przy sprzyjających warunkach robilibyśmy co najmniej trzy tygodnie (plus dni odpoczynku), i pojechaliśmy jeszcze dalej.
Norwegia żegnała nas pogodą w kratkę, czasem trochę lepszą a czasem znacznie, znacznie gorszą, bardzo zimnymi ale i długimi wieczorami (słońce zachodziło po 22), oraz, oczywiście boskimi widokami.

Fiord Geiranger (chyba najpiękniejszy na świecie), słynna droga Drabina Trolli, lodowiec Briksdalbreen, niezwykła Droga Atlantycka a na koniec koło polarne i wiry na morzu w Saltstrummen, które wyglądają, jakby to rzeka płynęła pod górę.

Ale po Drodze Atlantyckiej Norwegia przestała być już tak oszałamiająca, kierowaliśmy się w stronę Szwecji (po bigi i Lidla :P), widoki nadal były niesamowite, ale już nie tak bardzo. Były za to setki kilometrów pustkowia. Tylko lasy. Czasem pojedynczy domek. Atrakcję wtedy stanowiły renifery 🙂 Trochę się zdziwiliśmy, kiedy po raz pierwszy wyszły nam przed auto. Potem mieliśmy już oczy dookoła głowy – i słusznie, bo pojawiały się często i bezstresowo przechadzały się przez drogę.

Na jednym z takich pustkowi, podczas bardzo brzydkiego dnia, przed kempingowaniem uratowało nas schronisko (inaczej musieli byśmy jeszcze jechać kawał, a był już wieczór i przed nami tylko kamping), które stało na zupełnym odludziu, 800 metrów n.p.m. Jakiś cud, że tam było i że byli właściciele 😉 którzy zresztą okazali się przesympatyczni.
Wspaniałe widoki pojawiły się znowu w okolicach Bodo. Znowu morze i góry, skały wystające z wody, tworzyły przepiękne krajobrazy. A do tego niezwykłe wiry morskie 🙂

Pożegnanie Norwegii
Generalnie oficjalnie uznajemy Norwegię za najpiękniejszy kraj w jakim byliśmy, ale z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że jest to najpiękniejszy kraj na świecie 🙂


Naszą trasę po Norwegii skończyliśmy 15 sierpnia. Jeśli chodzi o pogodę to raczej był to dobry termin na koniec podróży po Skandynawii. Było już po prostu zimno, nawet jeśli czasem chmury się rozwiały i słońce grzało to wieczory były nieprzyjemnie chłodne. Często też padało. Trzy ostatnie noce decydowaliśmy się na spanie pod dachem (ostatnia była podyktowana koniecznością spania blisko lotniska i tym, że trzeba było zdążyć na 7 rano na samolot) właśnie ze względu na kiepskie warunki pogodowe. Ja wiem, że są tacy, którym nie straszny deszcz, wiatr i ziąb, no ale my (a zwłaszcza N.) do takich nie należymy 😛
Powrót do domu

Dzięki temu, że mieliśmy samochód, mogliśmy już dzień przed lotem spakować rowery i sakwy tak, aby były gotowe do przygotowane jako bagaż samolotowy. Okazało się jednak, że przeceniliśmy ich wymiary.
Z reguły na wyprawy zabieraliśmy mniejszy zestaw i teraz nie pasował on do siebie gabarytowo (w torbę z Ikei wkładaliśmy dwie duże sakwy a w drugą dwie małe i wór, który też zawsze był mniejszy). No ale jakoś ścisnęliśmy jedno z drugim i… okazało się, że waży za dużo. Niewiele, bo o 1,5 kg, no ale jednak. Szybkie rozbebeszanie bagażu (nie tak znowu szybkie, bo trzeba było rozwiązać supeł tworzący paczkę) i musieliśmy pozbyć się soku, którego nie wypiliśmy a który w związku z tym chcieliśmy zabrać.
Potem okazało się.. że przy punkcie odprawy nie ma nikogo! A pani z punktu obok stwierdziła, że skoro lot już za godzinę i nikogo nie ma, to pewnie odprawa się skończyła… Nieźle się zestresowaliśmy, ale chwilę później jednak pani przyszła (wcześniej siedziała sobie w biurze i odsyłała wszystkich do maszyn).
Kolejne, jeszcze dłuższe oczekiwanie, aż będziemy mogli nadać rowery (rowery przeważnie odprawiane są osobno, w miejscu przeznaczonym dla bagażu specjalnego/ wielkogabarytowego, musimy więc zawsze czekać najpierw na odprawę bagażu, potem sprzętu) i już. Możemy pędzić do bramek bezpieczeństwa.
Tu trzeba było wyciągnąć cały sprzęt elektroniczny do przeskanowania. Wyciąganie go z małych sakw, które bierzemy jako bagaż podręczny kończy się prawie zawsze wyciągnięciem wszystkiego innego.. . więc kolejna nerwówka.
Oczekiwanie na samolot poszło na szczęście bez większych problemów, ale już sam samolot odleciał chwilę później niż miał, bo czekaliśmy, aż znajdą czyjś bagaż 😉 I tu też mały stresik, bo przecież mamy przesiadkę, jak tak będziemy czekać za długo i nie zdążymy na nią, to ciekawe co wtedy… ale zdążyliśmy.
Do Oslo dolecieliśmy planowo. Tutaj przesiedliśmy się w samolot do Krakowa i w Polsce już na spokojnie złożyliśmy rowery i ruszyliśmy na pociąg do Łodzi. Po drodze jeszcze wstępując do Carrefoura, gdzie ceny były tanie jak barszcz (w sklepie na Rynku, w sercu starego miasta! 😉 ) po dobre picie i do budki tureckiej po kebaba 😛
A w Łodzi poszło jak z płatka. W domu byliśmy koło 19 🙂 trochę się pokrzątaliśmy i padliśmy jak zabici ciesząc się, że wreszcie jesteśmy w wytęsknionym domku 🙂
Ciąg dalszy podsumowań nastąpi 😉
Natalia i M.
3 myśli na temat “Norwegia rowerem w jeden miesiąc. I trochę samochodem.”