Nasz grecki etap skończyliśmy pobytem na Kefalonii i Zakynthos. Ale zanim tam dotarliśmy przebyliśmy jeszcze kawał kontynentu.
Tu możesz przeczytać o pierwszej części greckich zmagań. a tu dowiedzieć się, za co kochamy Grecję 🙂
Pierwszym przystankiem znad morza, z Volosu, była Lamia, gdzie dorwaliśmy miłe mieszkanie przez Airbnb, skąd M. pojechał na BIGa. Sama Lamia okazała się sympatycznym miasteczkiem, w którym nie było nic poza Lidlem 😉 Co się przydało, bo zostaliśmy tam o dzień dłużej, niż planowaliśmy, z powodu kiepskiej pogody.

Lamia leży tuż obok historycznych Termopili, więc obowiązkowo pojechaliśmy je zobaczyć i po których rozglądaliśmy się trochę ze zdziwieniem, bo okazało się, że kompletnie inaczej wyobrażaliśmy ten sławetny przesmyk. Dzisiaj jest to wysoka skarpa, oddalona od morza o ładnych kilkaset metrów. Jak niby i po co ktokolwiek miałby się tu bronić? Ale okazało się, że linia brzegowa przez te setki lat przesunęła się o tyle (podobno ze względu na fakt, iż podniósł się poziom gruntu), że teraz między morzem a skarpą jest ładny kawałek ziemi, na którym można było się budować.

Na wzgórzu (wzgórku) Kolonos znaleźliśmy też epitafium upamiętniające śmierć Spartan poległych w bitwie z Persami. Oczywiście pierwotnie tylko marszczyliśmy brwi nad tą tablicą (wcale nie wygląda tak, jak się człowiek spodziewa), co tu niby jest napisane i w ogóle o co chodzi? Gdzie są słowa o przechodniach i Sparcie… (jakbyśmy wiedzieli jak jest przechodzień po starogrecku 😛 )? Ale podejrzewaliśmy, że to jednak jest ten słynny napis i z pomocą przyszła nam Wikipedia 😉 Okazało się, że oryginał brzmi trochę inaczej, niż polski przekład. Nie aż tak poetycko, ale nadal nieźle:
O cudzoziemcze, powiedz Lacedemończykom, że wierni ich prawom, tu leżymy.

Usatysfakcjonowani ruszyliśmy dalej, aby zaraz zrobić sobie postój w śmierdzących termach 😀 Tak, tak. Niedaleko historycznego miejsca są gorące źródła wraz z wodospadem. Woda swój zapach zawdzięcza dużej zawartości siarki, która podobno dobrze wpływa na stawy i skórę. Było tutaj kiedyś sanatorium uzdrowiskowe, ale upadło a to niezwykłe miejsce pozostało.
Dojazd do źródeł niestety prowadzi tuż obok nieprzyjemnych slumsów, po drodze (szutrowej) biegają dzieciaki, z wyglądu przypominające cygańskie (wiecie co mam na myśli), które nie budziły naszego zaufania i niezbyt chętnie zostawialiśmy rowery bez opieki. Teren nie jest zadbany, więc nie ma też żadnej przebieralni ani toalet. Ludzie, niestety, mimo tabliczek tego zabraniających, myją się w tej fantastycznej wodzie, używając szamponów i innych chemicznych środków czystości.
Pobrodziliśmy zatem tylko trochę w źródłach, dzień był chłodny, więc miło było zanurzyć chociaż stopę w ciepłej wodzie, i ruszyliśmy dalej, docierając do dość przyjemnego miejsca noclegowego w miasteczku u podnóży olbrzymich gór Parnasu: Sofianos Guesthouse, którego szukaliśmy dużo dłużej niż byśmy chcieli, bo miał podaną złą lokalizację na Bookingu.

Następny dzień szykował się ciężki, bo trzeba było pokonać Parnas. Mieliśmy do podjechania około 1500 metrów a niebo od wczoraj było ciągle zasnute ciemnymi chmurami. Pogoda miała się wyklarować, ale jakoś daleko jej było do tego. Na tyle daleko, że u podnóża gór mieliśmy dłuższą chwilę kryzysu i chcieliśmy gdzieś jeszcze przeczekać kolejny dzień. Zdecydowaliśmy się jednak jechać. Wbrew oczekiwaniom jechało nam się nawet nieźle, chociaż w chłodzie i siąpieniu – chmury pełzły po stokach razem z nami, więc co chwile jakaś przez nas przechodziła, lub my wjeżdżaliśmy w nią, co skutkowało właśnie lekkim deszczem. Przez te gęste chmury właściwie nie było nic widać (czasem nawet jakieś kilka metrów w przód mgła gęstniała jak mleko), dopiero prawie na samym szczycie Parnasu trochę się przejaśniło i mieliśmy okazję oglądać naprawdę piękne widoki. Dodatkowo przez ostatnie 300 metrów towarzyszył nam spory psiak, w którego towarzystwie lepiej nam się jechało 🙂 Później zwierzak gdzieś się rozpłynął a my wreszcie zakończyliśmy podjazd. Chmury też się nieco rozeszły i podczas bardzo długiego zjazdu do Delf mogliśmy znowu podziwiać niesamowite krajobrazy.



Po Delfach przyszła kolej, aby dostać się na Peloponez, do portów skąd odpływały pożądane przez nas promy. Peloponez z Centralną Grecją łączy olbrzymi most autostradowy, który dobrze widać już z 30 kilometrów. Na szczęście most miał odgrodzone pobocze dla pieszych i rowerzystów więc kulturalnie sobie przejechaliśmy na drugą stronę 😉 Ze środka robił też niesamowite wrażenie, aż kręciło się w głowie 🙂

Pierwszym promem jaki wybraliśmy, ze względu na lepsze połączenia powrotne jeszcze w październiku, był prom na Kefalonię. Udało nam się na niego dotrzeć w ostatnich minutach, bo po drodze musieliśmy zmagać się z bardzo silnym przeciwnym wiatrem oraz przeczekiwać chwilową nawałnicę.
Już na miejscu, na wyspie, okazało się, że nasza kwaterka jest bardzo przyjemna, a prognozy były znowu na tyle kiepskie, że postanowiliśmy zostać w tym mieszkaniu i wykorzystać to, że wyspa jest mała. Zrobiliśmy więc sobie bazę wypadową. Już pierwszego dnia zwiedzania, w trakcie powrotu z najważniejszej atrakcji – jaskini Melissani, okazało się, że wyrobiliśmy się szybciej niż sądziliśmy, i M. wykorzystał dodatkowy czas jeszcze na pojechanie na Biga.

Jeśli zaś chodzi o jaskinię, to wejście kosztowało nas 7 euro od osoby, to dość dużo, bo spędzamy tam około kwadransa, a sama jaskinia chociaż piękna to dość mała. Zwiedzanie Melissani polega na krótkim „rejsie” łódeczką po jeziorze, które znajduje się w jaskini. Woda ma niesamowity niebieski kolor w kilku odcieniach, a na ścianach przeróżne formacje skalne i nacieki.
Trzeba przyznać, że jaskinia jest niesamowita a my trafiliśmy też na niesamowitego wioślarza 😉 wraz z inną parą, z którą znaleźliśmy się na łódce, nie widzieliśmy czy większą przygodą było płynięcie z nim czy oglądanie jaskini 😉 Wioślarz śpiewał, powtarzał w kółko, bardzo szybko, różne ciekawostki o jaskini, kazał nam patrzeć w różne miejsca, robił nam zdjęcia. Brzmi bardzo w porządku ale wykonanie było dosyć dziwne, chociaż fajne 😉

Z Kefalonii wróciliśmy na ląd, gdzie po dwóch godzinach (spędziliśmy je na jedzeniu greckiego jogurtu :P) wsiedliśmy w prom na Zakynthos. Do kwatery dotarliśmy już po ciemku.
Kwatera okazała się przyzwoita, chociaż w kranie była słona woda. Więc pitną musieliśmy kupować, a do tego wieczorami brakowało ciepłej wody, więc i prysznic trzeba było brać wcześniej. Miejsce było jednak bardzo tanie (11 euro za noc). Po przejrzeniu prognoz zostaliśmy w nim jeden dzień więcej. Niestety niepogoda się przesunęła. Nie spadła ani jedna kropla deszczu, za to następnego dnia spadło ich aż za wiele.
Deszczowych dni miało być więcej, dlatego zaczęliśmy kombinować, co zrobić, żeby przez złą pogodę nie utknąć gdzieś po drugiej stronie gór, z dala od promu i na drogim noclegu. Zwłaszcza, że przy okazji weryfikacji kwater okazało się, że naszych upatrzonych miejsc już nie ma. Prawdopodobnie zamknęły się po sezonie. Byliśmy trochę zdołowani, aż wpadliśmy na pomysł wypożyczenia auta, wtedy w jeden dzień objechalibyśmy wyspę i możemy uciekać na ląd i do Włoch.
Tak też zrobiliśmy i okazało się, że zła pogoda może też uprzykrzyć życie w aucie. Udało nam się jednak obejrzeć gwóźdź programu, czyli Zatokę Wraku w całkiem niezłych warunkach. Przeczekaliśmy deszcz w aucie a potem wybraliśmy się podziwiać. Ścieżka do najlepszego punktu widokowego na Zatokę jest ścieżką wydeptaną wśród śliskich kamieni, po ziemi. Więc nasze buty były niewiarygodnie ubłocone. Zyskaliśmy jakiś centymetr dodatkowej podeszwy. A mokra, brązowa ziemia wygląda w dodatku ohydnie 😛

Jednak po zwycięskim wytarciu butów w jakąś porzuconą siatkę, ruszyliśmy w dalszą podróż. Ulewy przetaczały się nad wyspą, a my wjeżdżaliśmy z jednej chmury w drugą, aż w końcu niepogoda ogarnęła cały Zakynthos i w zasadzie nie było ucieczki.
Padało wszędzie. Na plaży Xigia zlało nas, chociaż tylko chwilę przebywaliśmy na zewnątrz, a kolejnej plaży już nie było widać zza ściany deszczu. Staliśmy niedaleko niej, próbując łapać słaby zasięg komórkowy, a obok nas trzaskała burza. Nic nie zapowiadało poprawy, a my w dodatku nie mieliśmy już za bardzo co jeść, więc ostatecznie zaczęliśmy powoli wracać do wypożyczalni. Lało tak strasznie, że nie wiedzieliśmy co robić, czy czekać w aucie pod wypożyczalnią, czy w Lidlu, czy wrócić do domu i jak przestanie padać to odwieźć samochód… wybraliśmy Lidla, w którym kupiliśmy coś do jedzenia a potem skierowaliśmy się do wypożyczalni i wtedy właśnie deszcz zaczął ustępować i w zasadzie przestał padać jak tylko wsiedliśmy na rowery. Całe szczęście.


Następnego dnia (nie muszę dodawać, że niebo się pięknie rozpogodziło…) mogliśmy już zbierać się na prom na ląd, żeby kończyć grecki etap. Po dotarciu do Killini i przejechaniu jeszcze prawie 70 kilometrów do Patras, skąd odpływają statki do Włoch, wsiedliśmy na prom, który przez noc miał płynąć do Bari.
Naszym największym zmartwieniem był prysznic – po całym dniu w drodze człowiek chciałby się jednak odświeżyć, okazało się, że na promie były bardzo przyzwoite kabiny prysznicowe. Ciepła woda, super ciśnienie, nawet żel pod prysznic. Jak będzie Was czekała noc na promie, to warto pamiętać, że może być taka opcja (za darmo) 🙂
Natomiast ceny za kabinę podczas tego rejsu wynosiły ponad 100 euro za osobę więc uznaliśmy, że to przesada i bierzemy miejsce na pokładzie za 60 euro (za osobę) i jakoś się przemęczymy. Proponowano nam też wykupienie własnego airchair – czyli takiego rozkładanego krzesła w stylu samolotowym, ale nie skusiliśmy się. Całe szczęście, bo okazało się, że sama załoga nas skierowała do dużej sali z tymi krzesłami i tam każde z nas zajęło jeden potrójny rząd foteli 😉 ludzi było niewiele, więc każdy, kto się tam wybrał znalazł sobie wygodne miejsce. Gorzej zrobiło się po kilku godzinach, gdy statek zawinął do portu w Igumenitsie i wsiadło dużo więcej osób, które przy okazji narobiły hałasu. Ale nam się udało zachować nasze miejsca, tylko co z tego, jak tuż za mną rozłożył się facet, który tak chrapał całą noc, że zamiast spać, to marzyłam o tym, aby go udusić 😛
Wymięci dotarliśmy nad ranem do Bari, udało nam się przespać kilka godzin. Wreszcie jesteśmy we Włoszech i zostajemy tu do marca! 😀
Szykujcie się na dużo włoskich opowieści 😛
Natalia
Wieczne utrapienie podróży, płacenie iluś euro dla jaskini czy jeziorka i zostaje się tylko na 20 minut, zamiast planowanych kilku godzin 🙂
PolubieniePolubienie
Dokładnie tak 🙂 aż się czasem nie chce już nic zwiedzać 😉
PolubieniePolubienie
Miałem to samo w Pamukkalach, piękne miejsce i dosyć drogie. Niestety upały i nadmiar białego koloru szybko męczy.
PolubieniePolubienie