W zeszłym roku spędzaliśmy święta za granicą, w Rzymie (przeczytaj: jak nam się żyło w Rzymie albo:święta w Rzymie). I trzeba przyznać, że było to doświadczenie niezwykłe.
Zawsze mi się marzyło wyjechać zimą w ciepłe miejsce. Rzym może pod tym względem nie spełnił wszystkich oczekiwań, ale okazał się wystarczająco dobry. Jednak pogoda to nie wszystko.
Czym różniły się takie święta w podróży od tych spędzanych w domu z rodziną?
Śnieg w Rzymie zdarza się raz na kilka lat
Pogoda. Jak już powiedziałam, święta we Włoszech różniły się od polskich pogodą. W Rzymie większość grudniowych dni była słoneczna. Nawet jeśli było chłodno to świeciło słońce. Deszcz zdarzał się rzadko a szarych dni było tyle, ile u nas pogodnych w grudniu 😉
Myślę, że mieszkańcy Italii nie cierpią na jesienną chandrę.
Brak gonitwy za prezentami. Z Jednej strony odpadła coroczna łamigłówka, co komu kupić i jaki budżet przeznaczyć na prezenty, a z drugiej trochę żal było wiedzieć, że nie można bliskim sprawić radości.
Brak prezentów pod choinką. Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam patrzeć na stosik paczuszek, zapakowanych w kolorowe papiery,piętrzących się pod choinką. I jakoś wcale z wiekiem nie mija ten dreszczyk podniecenia w oczekiwaniu na moment rozdania 🙂 A potem i otrzymywanie i widok, jak ktoś cieszy się z tego, co my mu podarowaliśmy są jednymi z najfajniejszych chwil podczas Bożego Narodzenia.
W przypadku świąt z dala od domu musiało nas to ominąć.
Zamiast prezentów był piękny spektakl świątecznych światełek
Brak rozczarowań. Oczywiście brak prezentów działa też w drugą stronę, bo kto z nas nie dostał nigdy czegoś, co wywołało u niego w najlepszym razie konsternację? 😉 Więc święta na wyjeździe na pewno oszczędzają nam takich sytuacji.
Brak świątecznych potraw. No cóż, grudzień bez czerwonego barszczyku, pierożków i serniczka to trochę jak nie grudzień 😉 I to nie tylko chodzi o to, że nie siedzieliśmy przy wigilijnym stole. Tych polskich potraw zwyczajnie nie było we włoskich sklepach.
Możliwość zobaczenia jak się świętuje w innym kraju. We Włoszech okazało się, że świąteczne dekoracje, światełka, choinki pojawiają się dopiero po 6 grudnia, kiedy uroczyście zapala się lampki na watykańskiej,wielkiej choince, stojącej na placu Świętego Piotra. W sklepach pojawiło się mnóstwo potraw z owoców morza – głównie z krewetkami; mrożone, świeże, w sałatkach, jako nadzienie np. do ravioli. Pojawiły się też inne potrawy jak na przykład il cotechino; okropna kiełbasa ze świńskich podrobów, ciasto panettone czy różnego rodzaju ciastka (np. przypominające nasze faworki tylko z kolorowymi, cukrowymi kulkami)
Brak rodzinnych spotkań. Troszkę było tęskno i smutno, co tu dużo mówić. Zwłaszcza mając świadomość, że w tej chwili trwa świąteczne spotkanie
Obżarstwo na miarę naszych możliwości, cztery różne pizze
Święta dla rodziny też były trochę inne. Nie było nas więc im też było ciężej cieszyć się z tego świątecznego okresu i prezentów.
Obżarstwo! Oczywiście, we dwójkę też można się objeść ale nie jest to jednak ten poziom obżarstwa, który zdarza się na Wigilii.. 😉 Więc tutaj jednocześnie plus i minus, no bo jak to tak, w święta nie najeść się pierogów, rybki, kapustki i nie dopchnąć wszystkiego maminym makowczykiem?
Z jednej więc strony święta w Rzymie były czymś niecodziennym, ale z drugiej upychanie po kryjomu prezentów, konspiracyjne odbieranie paczek i pakowanie tych wszystkich rzeczy ma swój bardzo duży urok.
No i do tego polskie śledziki, barszczyk, pierogi i ciasto sprawiają, że Wigilia w domu z najbliższymi, nawet gdy za oknem plucha i zimno, jest mimo wszystko fajniejsza od świąt tylko we dwójkę, nawet we Włoszech 😉
Podróże to nie tylko emocje i widoki ale także liczby. Przejechane dni i metry podjazdów, kilometry, stracone kilogramy, setki zrobionych zdjęć.
W tym poście postaram się Wam przybliżyć chociaż trochę naszą niezwykłą przygodę za pomocą liczb, co być może postawi naszą europejską wyprawę w trochę innym świetle 😉
Przejechane kilometry, metry, dni w drodze.
W sumie:
Natalia:
Dystans całkowity: 12 063.57 km
Czyli prawie jak z Warszawy do Darwin, w Australii 🙂
Czas w ruchu (w godzinach): 728:25
Średnia prędkość: 16.48 km/h
Maksymalna prędkość: 56.50 km/h
Suma podjazdów: 118 787 m
Czyli 13 razy wjechałam na Mount Everest 😉
Liczba dni w siodełku: 228
Średnio na aktywność: 52.91 km i 3h 12m (w tym krótkie dystanse po Rzymie)
Zaliczone bigi: 53
Mikołaj:
Dystans całkowity: 15 231.51 km (w terenie 296.55 km; 1.95%)
To prawie tyle, ile z Warszawy do Sydney w Australii, w prostej drodze 🙂
Czas w ruchu (w godzinach): 871:26
Średnia prędkość: 17.48 km/h
Maksymalna prędkość: 78.01 km/h
Suma podjazdów: 197 516 m
To znaczy, że M. wjechał 22 razy na Mount Everest 😉
Liczba dni w siodełku: 284
Średnio na aktywność: 53.63 km i 3h 04m (w tym krótkie dystanse po Rzymie)
Zaliczone bigi: 164 (!!)
W samej części tegorocznej: M.: 10 000 km. N.: 7000 km. Łącznie z jazdą po Rzymie.
O 5 000 więcej niż podczas zeszłorocznej części trasy.
Ilość dni w drodze: 342, w tym pobyt w Rzymie: 117 dni.
Różnice pomiędzy dystansem całkowitym i podjechanymi metrami biorą się stąd, że M. czasami jeździł na Bigi sam. No i też trochę więcej jeździł po Rzymie rowerem niż N.
1 mocowanie do sakw (które pękło w starciu z murkiem, o który się M. otarł z impetem);
1 gumka do włosów 😉
1 rozklejone sandały, w drugich poprzecierała się gumka mocująca (na ratunek przyszedł nam włoski szewc);
1 klapki M.;
1 telefon N. (przestał reagować na dotyk, sam z siebie);
1 koszulka rowerowa N., która poległa w starciu z suszarką do włosów w Delfach (M. chciał szybko przesuszyć rzeczy, ale nie uwzględnił delikatnego sztucznego materiału, z którego wykonano koszulkę 😦
U góry: panorama Rzymu, po lewej Zamek św. Anioła, po prawej Bazylika św. Piotr
Przede wszystkim należy zaznaczyć, że zimowe miesiące, czyli od połowy listopada do połowy marca, spędziliśmy w Rzymie. Doświadczenie było niezwykłe, bo stolica Włoch jest przepięknym, magicznym miejscem na które mieliśmy prawie nielimitowany czas zwiedzania (no, może i limitowany ale było go nadzwyczaj dużo).
O ile jednak M. czuł się w Rzymie fantastycznie, o tyle N. trochę doskwierał brak bycia pomiędzy znajomymi kątami i znajomymi – tak w ogóle.
Ale Rzym stał się trochę takim naszym drugim miastem.
Od lewej u góry: Koloseum, widok na Forum Romanum, akwedukty, Koloseum, widok na Watykan, Fontanna di Trevi
Zapraszamy też dokategorii Rzym, tam znajdziecie dużo ciekawostek na temat tego miasta 🙂
Powrót do Polski
W marcu na miesiąc wróciliśmy do Polski, żeby załatwić sprawy zdrowotne. Musieliśmy odwiedzić dentystę, który w Polsce był dużo tańszy niż we Włoszech. Do tego dochodziła jeszcze gwarancja polskiego laboratorium technicznego, no i zaufanie do znanego lekarza. Przy okazji mogliśmy trochę nacieszyć się wytęsknionym domem, spotkać ze znajomymi i najeść domowych smakołyków 🙂
Wiosna we Włoszech
A w kwietniu wróciliśmy do pozostawionych w przechowalni rzymskiej rowerów i całego ekwipunku. Wiosna we Włoszech była trochę kapryśna. Dobrze się więc stało, że ruszyliśmy ostatecznie później niż planowaliśmy (ze względu na powrót do domu). Wieczory i poranki były jeszcze zimne a co jakiś czas pogoda się psuła.
Deszcze jednak szczęśliwie udawało nam się przeczekiwać w przyjemnych kwaterach. Skończył się jednak sezon grzewczy i w mieszkaniach było dosyć chłodno.
U prawej na górze: Castigliano, na dole Termy Saturni
W każdym razie nie cierpieliśmy jednak zbytnio z powodu przymusowych dni restowych, bo po zimie (mimo, że trochę jeżdżonej) forma nam jeszcze nie dopisywała. Szybko się męczyliśmy i nogi odmawiały posłuszeństwa.
Z Włoch dojechaliśmy, przez Monako, nad Lazurowe Wybrzeże. Cieszyliśmy się bardzo, bo we Włoszech zapowiadano kiepską prognozę a poza tym trochę znudziły nam się makarony i sosy pomidorowe 😛
Francja
We Francji zaś (pociągiem pokonaliśmy fragment z włoskiego Sanremo do Monako) pogoda była piękna. A do tego widoki takie, że brak słów. Lazurowe Wybrzeże rządzi, co tu dużo mówić 🙂
U góry od lewej: Włoskie cinque terre, Monako u dołu: Lazurowe Wybrzeże
Południe Francji nie rozczarowało nas ani trochę. Przepiękne widoki, pogoda i do tego francuskie jedzenie. Jednak problemem Francji są imigranci i to niestety widać. W Grasse, czy w Marsylii biedne, kolorowe dzielnice sprawiają, że rozglądasz się dookoła siebie częściej niż byś sobie tego życzył i zmywasz się z tych miejsc, tak szybko, jak tylko możesz. Być może to tylko okropne uprzedzenia, a być może nie, bo jeśli czujesz się jak w filmie gangsterskim i w dodatku to nie Ty jesteś gangsterem…
Od góry po lewej: Grasse, po prawej kalanki marsylskie, Po lewej udołu Marsylia
W każdym razie nic złego nam się nie przytrafiło (nie licząc jakichś utarczek z właścicielem mieszkania czy właścicielami kempingu: przeczytaj więcej we wpisie o Lazurowym Wybrzeżu roweremi ostatecznie wsiedliśmy w pociąg w Marsylii, który pokonał całą Francję i wysadził nas pod belgijską granicą. W totalnie innym świecie.
Belgia
Północ Francji była bardzo flamandzka, zarówno pod względem architektury (strzeliste domki z czerwonej cegły, przypominające angielski lub niemiecki styl) jak i atmosferą. To już nie był południowy luz. To była północna porządnickość. Może nie jakaś sztywna i przesadzona, ale jednak.
Belgia okazała się dość ładnym krajem o koszmarnie wysokich cenach i denerwujących pagórkach; krótkich i bardzo stromych. Ostatecznie znudziła nas i zmęczyła. Ale za to jednocześnie rozkochała nas w swoich musach czekoladowych… 🙂
U góry: Dolina Mozy, reszta: Belgia
Holandia
Holandia była wytchnieniem dla naszych nóg, bo była płaska jak stół 😉 M. nie mógł jej ścierpieć. Nie tylko przez brak gór ale również za przymus jeżdżenia po ścieżkach rowerowych.
Holandia
Faktem jest, że w Holandii jazda długodystansowa na rowerze może być stresująca. Infrastruktura dróg dla rowerów jest oszałamiająca, przez cały kraj biegną ścieżki we wszystkich kierunkach. Często po obu stronach szosy samochodowej po jednym pasie rowerowym w danym kierunku. Oznaczenia jednak nie zawsze były dla nas czytelne i czasem wyjeżdżaliśmy pod prąd (rowerzyści wtedy kręcili głową z dezaprobatą) a czasem zjeżdżaliśmy w ogóle ze ścieżki na szosę. Wtedy zaczynało się zirytowane trąbienie kierowców. Od razu.
A na koniec jeszcze robotnicy wściekli się na nas, za to, że nie chcemy jechać objazdem (rozkopali jeden pas ulicy i ścieżkę) przez pole, nie wiadomo jak daleko, tylko jedziemy kilka metrów jezdnią. Sytuacja była bardzo nieprzyjemna. Krzyki i popchnięcia. Z ulgą wyjechaliśmy z Holandii.
A szkoda, bo kraj jako taki jest ładny (przynajmniej N. się podobał). Poprzecinany kanałami, nawet w miastach 🙂 Łódki i motorówki są tutaj jednym z wielu środków transportu i sposobu spędzania wolnego czasu. Do tego ładna architektura i słynne wiatraki oraz niesamowity Amsterdam. Ale ciężko jest być rowerzystą w kraju Niderlandów.
Do Luksemburga wjechaliśmy trochę przerażeni tym, jakie ceny produktów nas tam zastaną. Przeczytaliśmy gdzieś, że jednym z tańszych sąsiadów jest… Belgia. Belgia, w której odechciewało się jeść na widok wysokich cen.
Na szczęście w Luksemburgu było kilka dyskontów (Aldi), w których jednak było taniej niż w Belgii.
Jako państwo Luksemburg nie zapadł nam szczególnie w pamięć. Dużo lasów, dużo nijakich miasteczek. Nie widać tego bogactwa. Zaś miasto Luksemburg jest rzeczywiście ładne. Wbudowane w wąwóz z zamkiem na szczycie.
Wielką przyjemnością zaś okazała się trasa przez Niemcy. Kraj ten, wbrew naszym wyobrażeniom (jakoś nigdy nie eksplorowaliśmy go, nie wydawał nam się interesujący widokowo), okazał się pagórkowaty i ładny. A do tego miał tę olbrzymią zaletę, że ceny w sklepach były porównywalne do polskich a asortyment szeroki. No i język, który M. zna świetnie a N. na tyle, żeby rozumieć, co się do niej mówi 😉
Niemcy, gejzer w Andernach, Hamburg
W Niemczech mieliśmy awarię rowerową, którą pomógł nam zwalczyć Christian, nieznajomy, do którego zapukaliśmy z prośbą po pomoc (ale nawet nie w połowie taką jakiej nam udzielił)
A z Danii promem dostaliśmy się do Szwecji. Należy zaznaczyć, że odkąd opuściliśmy Włochy właściwie przez cały czas dopisywała nam piękna pogoda, w przeciwieństwie do tego, co działo się w pierwszej części wyprawy. Tak również było w Skandynawii.
To w Szwecji nabawiliśmy się poparzeń słonecznych i uczulenia na słońce 😉
Sam kraj zaś bardzo pozytywnie nas zaskoczył. Był tylko trochę pagórkowaty, pełen ładnych widoczków (jeziorka, rzeczki, podmokłe tereny), Szwedzi okazali się sympatyczni a jedzenie niezbyt drogie. Za to pełne ciekawych smaków.
No i oczywiście zaczęły się białe noce. Fantastyczne zjawisko! 🙂 W pewnym momencie w ogóle nie robiło się ciemno.
Szwecja
Dobrze będziemy wspominać Szwecję, chociaż pod koniec wyprawy trafiliśmy do niej jeszcze raz i wtedy zaoferowała nam tylko złą pogodę, pustkowia, lasy ale i… renifery (które wychodziły nam na szosę) oraz Lidla! 😀 w którym zaopatrzyliśmy się w tanie i pyszne, w stosunku do Norwegii, produkty.
Norwegia to był nasz gwóźdź programu tego etapu podróży. Zdecydowanie warty tego, żeby do niego dojechać, nawet jeśli czasami mieliśmy już dość.
Absolutnie przepiękny kraj, który dane nam było przez pierwsze dwa tygodnie podziwiać przy słonecznej pogodzie.
Norwegia na każdym kroku prezentuje tak niesamowite dzieła natury, tak piękne krajobrazy, że człowiek nie może wyjść z podziwu, że jeden kraj może być w całości tak zdumiewający.
Nie widzieliśmy całej Norwegii, ale dotarliśmy aż za koło polarne, do Bodo. Kraina fiordów i lodowców całkowicie podbiła nasze serca.
Niestety na początku sierpnia pogoda się zmieniła, zaczęło padać, mocno się ochłodziło (zrobiło się raptem naście stopni), więc będąc nieco załamani, tym co nas czeka i dodatkowo bardzo już zmęczeni, zdecydowaliśmy się wynająć samochód.
Samochód okazał się dobrym ruchem, bo nie dość, że cenowo okazało się, że wyniósł nas mniej więcej tyle, ile byśmy wydali dalej podróżując rowerami, to jeszcze pojechaliśmy dalej niż planowaliśmy na dwóch kółkach, a do tego wykpiliśmy się norwesko – szwedzkim pustkowiom i dziesiątkom kilometrów szutrowych szos.
Norwegia, chociaż wymagająca „górsko” (ale nie bardziej niż południowe kraje Europy, chyba nawet mniej niż Włochy czy południowa Francja), była najpiękniejszym krajem, ze wszystkich jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy.
Ta część wyprawy, pomimo początkowej kapryśnej, włoskiej wiosny, pozwoliła nam się cieszyć bardzo dobrą pogodą.
Dzięki temu i prawdopodobnie dzięki lepszemu zaplanowaniu trasy przez M. ten etap był łatwiejszy niż poprzedni. Po drodze były też płaskie i mniej wymagające kraje, czego na Bałkanach nie ma.
Kraje północnej Europy to jednak większe wydatki. Nawet nie na same kempingi, które (poza Danią) kosztują wszędzie mniej więcej 20 euro za dwie osoby z namiotem ale przede wszystkim noclegi pod dachem (dopiero w Niemczech i Szwecji ceny zrobiły się akceptowalne – do 50 euro za noc) oraz zakupy spożywcze. Wszelkie usługi czy inne towary (jak dętki czy opony) są co najmniej dwukrotnie droższe niż w Polsce.
Widokowo, odkąd opuściliśmy Lazurowe Wybrzeże, dopiero Norwegia sprawiła, że naprawdę zapierało nam dech w piersiach z powodu otaczającego piękna.
Kilometrów przejechaliśmy mniej więcej:
M.: 8 500 km. N.: 6000 km, nie licząc Rzymu..
To ok 3 000 więcej niż podczas poprzedniej części. A mimo to, odczucia mamy takie, że było łatwiej.
Nie mieliśmy żadnego wypadku, niebezpiecznej sytuacji, jedynie jedną poważną awarię (pęknięcie opony w Niemczech). Ludzie których spotykaliśmy na naszej drodze z reguły byli życzliwi i pomocni.
Na pewno jeszcze nie ochłonęliśmy po powrocie i ciężko powiedzieć, czy mamy jakieś skonkretyzowane plany co do dalszych podróży.
Ale z pewnością teraz na blogu nastąpi cykl różnego rodzaju podsumowań! 🙂
Kto z Was nie chciał czasem rzucić wszystkiego i przeprowadzić się w inne miejsce na świecie? Jakieś dolce far niente na ciepłym południu albo hyggowanie na chłodnej północy…
Teraz, kiedy w zasadzie nie ma granic, zwłaszcza w Unii Europejskiej, można sobie na to pozwolić. Spakować manatki, pozamykać sprawy i rozpocząć życie od początku gdzieś pod palmami. Czy to jednak faktycznie takie proste i łatwe?
Szybko się jednak okazało, że na szczęście i dobre samopoczucie składa się coś więcej niż to, co widzimy za oknem. I chociaż słońce mnie grzało wtedy, kiedy w Polsce nastał okres chmurny i deszczowy, to nie do końca było to, o co mi chodziło.
Począwszy od mieszkania, które wynajmowaliśmy, a które okazało się nie być pozbawionym wad, mimo, iż na wyborze lokum spędziliśmy wiele dni i tygodni.
Tuż za oknem mieliśmy pub i inną, wysoką kamienicę, więc o ładnym widoku mogliśmy zapomnieć. Nie wspominając już o ciągłej palarni pod naszymi oknami (a mieszkaliśmy na niskim parterze).
Drugą sprawą była wilgoć w mieszkaniu. Pranie nie schło, a zapachów obiadowych nie sposób było wywietrzyć.
Jedyną wentylację stanowiła mała kratka nad piecykiem gazowym. Otwieranie okien też nie przynosiło pożądanych efektów, bo wszystkie okna wychodziły na wąską uliczkę z sąsiadującą kamienicą. Dopiero jak otwieraliśmy drzwi na klatkę schodową, to jako tako się wietrzyło. A ile można mówić sąsiadom buongiorno, leżąc na kanapie…
No i ciągle nas bolały głowy w tym domu. A oprócz tego mieszkanie okazało się niezbyt funkcjonalne i wygodne.
Część mieszkania, ale trzeba przyznać, że akurat królewskie łoże było wygodne
Inną sprawą było to, że trzeba było się z nim cackać – a i tak dostaliśmy po uszach za szkody, których nie wyrządziliśmy.
Aczkolwiek wielką zaletą tego mieszkania, która osładzała nam jego niedogodności, była jego lokalizacja od najważniejszych miejsc Rzymu. Kilka kroków od Bazyliki św. Piotra, Zamku świętego Anioła, około 3-4 kilometrów od forów czy Schodów Hiszpańskich.
Rodzinne zwiedzanie miasta
Kolejną i ważniejszą sprawą była tęsknota. Skype, Facebook i maile to nie to samo. Niestety.
Poza tym dla ludzi z danego kraju zawsze będziesz kimś spoza kręgu kulturowego. Nigdy nie załapiesz do końca, o co chodzi w różnych grach językowych, aluzjach, sugestiach. Warto też wspomnieć, że póki nie przejdziesz stosownej procedury papierkowo – urzędowej to dla danego państwa też jesteś kimś z zewnątrz, żebyś nie wiem jak dobrze znał język. Nawet w UE.
Ale trzeba jednak podkreślić, że pobyt w Rzymie to była wspaniała przygoda 🙂 Bardzo się cieszę, że mogliśmy spędzić kilka miesięcy w Rzymie. Rzadko się zdarza taka okazja, mieć bezkarnie cztery miesiące soboty i to w takim miejscu B-) Poczuć miasto (chociaż nadal, mimo wszystko, od strony turystycznej), jego klimat i kulturę, móc się nim cieszyć o każdej porze dnia i nocy (Czasem zbyt dosłownie, gdy knajpka urządzała koncerty 😉 ).
Mieć możliwość ugoszczenia rodziny i pokazania im wspaniałych miejsc tego niesamowitego miasta. Spędzić zimę w tak przyjemnym klimacie. Móc zapełniać sobie lodówkę pysznym, włoskim jedzeniem. Prawie codziennie oglądać budowle liczące sobie 2000 lat i poruszać się po ulicach i chodnikach we włoskim stylu, cieszyć się włoskim luzem.
Ale prawdziwą przyjemność sprawia mi myśl, że po całej podróży wrócę do domu, do siebie. I nic na to nie poradzę, że jestem taką ciepłą kluską, wbrew temu, co niektórzy sądzą 😛
Ale M. twierdzi, że potrafiłby odnaleźć szczęście za granicą i jest mu tam lepiej niż w swoim kraju,
„Zakochał się” w Rzymie, intensywnie uczy się włoskiego i chętnie by został na dłużej lub wrócił po zakończeniu wyprawy. Przynajmniej na jakiś czas. Nawet prawie zaczął tam pracę! Na drodze stanęły drobne przeszkody stomatologiczne i związane z nimi wskazanie powrotu na chwilę do Polski (leczenie zębów w Italii jest ponad dwukrotnie droższe niż w Polsce).
Było super, co tu dużo mówić
Może, po wielu latach spędzonych za granicą człowiek „wsiąka” na tyle w daną kulturę, że staje się ona prawie jego kulturą. Ale ja, przynajmniej na razie, nie chcę myśleć o zaczynaniu wszystkiego od zera, w obcym kraju.
Nasza pierwsza część wyprawy miała skończyć się w Rzymie. Tak też się stało i w połowie listopada wylądowaliśmy jakieś 300 metrów od Bazyliki św. Piotrana cztery miesiące.
Ideą było spędzenie zimy w jakimś ciepłym miejscu, pozbawionym mrozu i śniegu, do tego ciekawym. Nie byliśmy zdecydowani na Amerykę, dlatego padło na Rzym. Czy nam się to udało? I czy Wieczne Miasto rzeczywiście jest ciepłe cały rok?
Zgodnie z danymi dotyczącymi średnich opadów i temperatur, najwięcej deszczowych dni przypada od października do grudnia, a najchłodniej jest między grudniem a lutym.
Warto jeszcze nadmienić w jakiej odzieży poruszaliśmy się po mieście. Otóż podstawowym naszym okryciem były kurtki przeciwdeszczowo-wiatrowe pod które w chłodniejsze dni zakładaliśmy dodatkowo bluzę i to przeważnie wystarczało.
Raz w kurtce i bluzie raz bez kurtki i w krótkim
Z sandałów zrezygnowaliśmy dopiero w grudniu na rzecz dobrych butów trekkingowych AKU (które jednak nie okazały się takie dobre, bo na mokrym, rzymskim bruku, nie raz się ślizgaliśmy). Ani razu nie było nam zimno w stopy.
Kopanie w słoneczny kalendarz. Keeny i Aku w akcji
Do tego ja od czasu do czasu zakładałam opaskę na uszy i wieczorami, w te najzimniejsze dni, rękawiczki polarowe.
Mieliśmy też kurtki puchowe, których użyliśmy kilka razy, głównie podczas wieczornych wyjść i jednego bardzo wczesno porannego 😉
Listopad
Początkowo listopad był na tyle deszczowy, że skróciliśmy naszą podróż o dwa dni. W Rzymie jednak była piękna późnoletnia pogoda. Ciepło, ale nie gorąco (w słońcu jakieś 23 stopnie), wieczory też nie należały do chłodnych. Nie padało, nawet się nie chmurzyło. Dzięki temu mogliśmy spokojnie zwiedzać miasto i cieszyć się wciąż trwającym latem (zwłaszcza jak na polskie standardy). Co więcej, nadal mogliśmy używać sandałów bez narażania się na zmarznięcie! 🙂
Oczywiście na ziemi leżało dużo liści (sprzątnięto je chyba dopiero, jak już wszystkie opadły) a drzewa (konkretnie platany) były w większości łyse.
Listopad w Rzymie
Grudzień
Im było bliżej końca roku tym dni robiły się chłodniejsze, jednak pierwsza połowa miesiąca była wciąż bardzo zadowalająca, w słońcu mniejsze lub większe naście stopni. Dopiero wraz ze zbliżającymi się świętami pogoda wyraźnie się pogorszyła. Czasem popadało i ochłodziło się (akurat na przyjazd gości :P). Na tyle, że nasze wiosenne kurtki w zestawie z bluzami były często niewystarczające podczas spokojnych spacerów. Pewnie przy szybszym marszu byłoby nam optymalnie, ale zwiedzanie większą grupą ma to do siebie, że tempo nie jest zbyt dziarskie.
Co jednak warto odnotować, sylwestrowa noc była całkiem ciepła i podczas spaceru, żeby obejrzeć fajerwerki nad miastem, wszyscy się zgrzaliśmy. My w naszych przezornie założonych puchowych kurtkach i cała rodzinna ferajna w zimowych okryciach 😛
Grudzień w Rzymie (u góry pierwszy dzień Świąt Bożonarodzeniowych) . W wysokich górach spadło dużo śniegu.
Kiedy goście wyjechali zrobiło się na nowo bardzo wiosennie. Wręcz letnio. Temperatury były ponadprzeciętnie wysokie. W słońcu było mocno ponad 20 stopni. W jedną z takich ciepłych niedziel wybraliśmy się do parku akweduktów, gdzie dzieciaki grały w piłkę w krótkich spodenkach, ludzie grzali się bez kurtek, a niektórzy nawet siedzieli w słońcu bez koszulek. Rodziny piknikowały na trawie. Było bardzo, bardzo ciepło.
Przy tej okazji warto wspomnieć, że zarówno w styczniu jak i w grudniu, no i przez cały ten czas, wszechobecna była trawa. Soczysto-zielona trawa w całym mieście (a zwłaszcza w parkach, rzecz jasna). Palmy, zielone drzewka pomarańczowe i mandarynkowe z owocami, zielone cyprysy. Ich widok wywołał w grudniu szok wśród naszych gości z Polski 😉
Cudowny styczeń w Rzymie
Pod koniec miesiąca jednak znów się trochę ochłodziło, dni były często pochmurne.
Dlatego, kiedy na przełomie stycznia i lutego przyjechali kolejni goście, na część wspólnych spacerów zabieraliśmy parasolkę. Zdarzało się, że popadało rano, wieczorem, trochę w ciągu dnia. Na szczęście opady były niezbyt uciążliwie, chociaż prognozy były dość ponure.
Pogoda pod koniec miesiąca bywała wątpliwa
Luty
Najgorszy natomiast okazał się luty. Bardzo często padało, potrafiło padać nawet kilka dni z rzędu. Chmurzyło się i zrobiło się dość zimno, aczkolwiek nadal na plusie. Do czasu aż nie odwiedziły nas kolejne osoby 😀
Nasi biedni goście trafili właśnie w taki ciąg deszczy i nie było dnia, żeby nie zmokli. Ba, żeby nie przemokli! Kupili nawet parasolkę i pelerynki, żeby być w stanie zwiedzić choć trochę tego i owego w deszczu.
Deszczowe dni w Rzymie
W końcu jednak przestał padać deszcz… a spadł śnieg! 😀 pierwszy w Rzymie od 6 lat. Śnieg spadł w nocy i nad ranem, tak, że udało nam się wyjść wcześnie i zrobić jeszcze kilka zdjęć białego Rzymu. W ciągu dnia wyszło jednak piękne słońce i śnieg się roztopił. Aczkolwiek tylko po to, żeby zamarznąć wraz z mrozem, który chwycił wieczorem.
Rzym pod śniegiem
Włosi, zwłaszcza ci z Włoch centralnych i południowych, nie są przyzwyczajeni do takich zjawisk atmosferycznych, więc na dwa dni zamknęli szkoły i urzędy. Pierwszego dnia zamknięte były nawet niektóre sklepy (na przykład nasza piekarnia :P). Widzieliśmy jak ludzie bawią się na śniegu, zjeżdżają z ośnieżonych górek, lepią bałwany, rzucają się śnieżkami, zapanowała ogólna radość 🙂
Na ulicach i chodnikach lodu nie posypano ani solą ani piachem, więc to było pewne wyzwanie poruszać się po nich :p
Więcej śnieg oczywiście nie spadł i temperatura powoli się podnosiła , ale nie można powiedzieć, żeby było ciepło. Raczej dość chłodno i deszczowo cały czas.
Trzeba jednak wspomnieć, że deszczowe wieczory umilały mi świeże, wielkie truskawki! 😀 Od stycznia do maja jest sezon, a truskawki włoskie są duże, twarde i pyszne, nawet M., który nie lubi tych owoców przyznał, że są niczego sobie 😉
Połowa marca
Dopiero pod koniec pierwszej połowy marca zaczęło się znacznie ocieplać. Zrobiło się naście stopni, dni coraz częściej były ładne, słońce grzało, o ile akurat się nie chmurzyło. A zdarzało się to wciąż często.
Kiedy wróciliśmy w połowie marca do Polski, różnica temperatur wynosiła jakieś 15 stopni! A nawet więcej, bo dzień po naszym przylocie w kraju na Wisłą spadł śnieg i chwycił mróz 😛
Podsumowanie zimowych miesięcy w Rzymie
Będąc w Rzymie, nawet w najchłodniejszym i najbardziej deszczowym okresie, ciężko było uwierzyć, że gdzieś na świecie właśnie panują śnieżyce. Dla mnie temperatura zimą nie była na tyle wysoka, żebym mogła uznać ją za idealną, pogoda też czasami nie zachęcała do wyjścia z domu. A jednak było dużo cieplej i przyjaźniej, niż w to jest w Polsce, w tym okresie roku. Zielono, już w lutym zaczęły kwitnąć róże, wiśnie, pojawiły się czerwone maki.
Dodatkowym atutem Rzymu jest to, że otaczające budynki są w kolorach żółci, a nie szarości. To bardzo dużo zmienia, nawet w ponury dzień.
Kwitnące późną zimą kwiaty
M. natomiast się zakochał. Te dziesięć do kilkunastu stopni to różnica, która daje bardzo wiele. Wręcz zmienia okropną nieznośność zimy w bardzo przyjemny klimat. Owszem, miło by było mieć pełne lato, ale to właśnie ta – pozornie niewielka – różnica między polską a rzymską zimą jest kluczowa.
Czy zatem Rzym jest idealnym miejscem na zimę? Dla mnie nie do końca (mnie się marzy wieczne lato 😉 ), M. twierdzi, że wystarczającym. Jeśli jednak rozważacie to miasto na Boże Narodzenie czy Sylwestra raczej się nie zawiedziecie, chociaż upałów się nie spodziewajcie. Istnieje też ryzyko pochmurnych i deszczowych dni, zwłaszcza w stosunku do Świąt Wielkanocnych, które tam będą już z pewnością ciepłe i słoneczne 😉 Dlatego Rzym i okolice na urlop polecamy raczej od kwietnia do początku grudnia 🙂
Nie będzie chyba przesadą, jeśli stwierdzimy, że po czterech miesiącach pobytu w Rzymie znamy miasto już całkiem nieźle, zwłaszcza okolice szerokiego centrum. Oczywiście, zapewne wciąż jest wiele miejsc nieodkrytych przez nas (nawet ostatniego dnia znaleźliśmy nowe zaułki) i za każdym razem znajdywaliśmy coś nowego lub jakieś smaczki. Ale tak czy inaczej udało nam się wyselekcjonować najlepsze atrakcje Wiecznego Miasta, oto lista!
Crème de la crème Rzymu, czyli trzy punkty obowiązkowe w jednym:
Forum Romanum, Palatyn i Koloseum
Zaczynamy z grubej rury 😉 Nikomu nie trzeba przedstawiać tych miejsc. Absolutny punkt obowiązkowy. Bilet łączony na te trzy atrakcje kosztował nas 12 euro, ale to o czym warto wiedzieć to, że Palatyn jest połączony z Forum Romanum. Nie możecie wyjść z jednego i wrócić do drugiego, nie będą chcieli Was wpuścić. Traktują je jako całość. Natomiast Koloseum to osobna atrakcja, którą na tym samym bilecie możecie zwiedzić nazajutrz (lub poprzedniego dnia), bo bilet ważny jest dwa dni.
Od lewej: część Palatynu od środka, Forum Romanum widok z Palatynu, Koloseum od środka
Ulica Fori Imperiali i Kapitol
Łączy się z punktem powyżej. Po obu stronach ulicy mamy fora – Forum Romanum, Forum Cezara, Forum Augusta, po drugiej Forum Trajana, Forum Nerwy. Jest też wielki budynek Ołtarza Ojczyzny a na horyzoncie majaczy Koloseum. Z Kapitolu macie cudowne widoki na Forum Romanum. Możecie nawet zejść przy kościele i stanąć bardzo blisko Łuku Tytusa.
Widok na ulicę Forów oraz na Forum Romanum
Muzeum Fori Imperiali czyli Mercati di Traiano
Skoro już jesteśmy przy Forach. Warto rozważyć odwiedziny w Muzeum Fori Imperiali, czyli spacer po Halach Trajana. Wejście kosztuje niestety aż 15 euro, ale budynek jest bardzo duży. W środku znajdziecie dość nudną wystawę fragmentów Hal Trajana, wraz z wieloma, całkiem ciekawymi informacjami na ich temat i temat pozostałych mniejszych forów (po włosku i angielsku), ale to co najlepsze zaczyna się, gdy już opuścicie wnętrze muzeum. Macie możliwość wyjścia na patio, spaceru po tarasach (trzy poziomy) oraz dachach Hal a nawet wyjścia pod samą Torre delle Milizie. Dla miłośników takich miejsc muzeum zdecydowanie warte odwiedzenia.
Hale Trajana od środka
Bazylika świętego Piotra
Warto wejść i zobaczyć ogrom oraz monumentalność tego miejsca. Niech Was nie przerazi stanie w kolejce, nie trzeba wstawać bladym świtem. Kolejka przesuwa się sprawnie, a jeśli pogoda jest dobra, to czekanie w niej nie jest uciążliwe. Jeśli macie trochę czasu i pieniędzy (13 euro od osoby) to polecamy też umówić się zawczasu (mailem) na wizytę w nekropoliach watykańskich, bardzo ciekawa wycieczka, zwłaszcza, że jest dostępny polski przewodnik (o ile będziecie mieć szczęście) więcej na ten temat znajdziecie we wpisie o Bazylice i nekropoliach – (klik).
Koniecznie również wejdźcie na kopułę bazyliki. Cena biletu to 8 EUR piechotą i 10 EUR windą (ale pokonuje się nią tylko „mniejszą połowę” drogi), a widoki zapierają dech i mimo, że na górze zazwyczaj jest olbrzymi tłok, to zdecydowanie warto, również ze względu na fakt, że samo wejście po schodach w ich końcowej części robi niesamowite wrażenie.
Wnętrza Bazyliki, oraz widok z kopuły i z dachu przed kopułą
Park Akweduktów
Jest tam po prostu pięknie, co tu dużo mówić. Możemy podziwiać monumentalne akwedukty, które doprowadzały wodę do Rzymu. Mamy zarówno częściowe łuki jaki i całe ciągi akweduktów. W Parku znajdziemy sześć z jedenastu starożytnych akweduktów (z czasów republiki – l’Anio Vetus, l’Acqua Marcia, l’Acqua Tepula i l’Acqua Iulia, z czasów imperium – l’Acqua Claudia i l’Anio Novus) oraz siódmy powstały w czasach renesansowych – l’Acquedotto Felice , wykorzystujący arkady l’Acqua Marcia).
Robią niesamowite wrażenie a do tego jest to olbrzymi zielony teren. Warto zwiedzać go rowerem.
Park Akweduktów
Via Appia
Kolejne zielone miejsce, bardzo klimatyczne. Możecie rozważyć przejażdżkę rowerem z Castel Gandolfo via Appią do Rzymu (pod warunkiem, że wcześniej nie padało, bo początkowa część będzie zalana :P) albo po prostu możecie się tam dostać rowerami lub autobusem. Na via Appia poczujecie się, jakbyście przenieśli się w czasie 🙂 Droga wyłożona jest kamieniami bazaltowymi (ale na szczęście nie w całości), po obu jej stronach rosną strzeliste tuje i stoją starożytne grobowce, a także, budzące podziw, pozostałości po Villi Quintilli.
Via Appia i Villa Quintilli
Forum Holitorium i teatr Marcellusa
Jak już wspominałam we wpisie o podziemiach Rzymu,Forum Holitorium to imponujące miejsce pomiędzy dzielnicą getta a wzgórzem Kapitolu. Spacerujemy pod wielkim Portykiem Oktawii i wspaniale zachowana ścianą teatru Marcellusa (z I wieku p.n.e) w który wbudowana jest „współczesna” kamienica (konkretnie pałac Sevellich z XVI w). Ścieżka jest krótka, ale ciągnie się na poziomie gruntu starożytnego Rzymu, a pozostałości budowli, które są dosłownie na wyciągniecie ręki, pamiętają Juliusza Cezara 😉
Widok na ścianę teatru Marcellusa, Portyk Oktawii oraz ścieżkę
Circus Maximus
Co prawda ze stadionu pozostał tylko plac, ale nie trudno sobie wyobrazić, że ta udeptana wokoło ścieżka, to właśnie był tor wyścigowy dla rydwanów, który z trybun oglądał lud rzymski. Z cyrku mamy również piękny widok na Palatyn, bardzo warto zobaczyć to miejsce!
Widok na Palatyn i jeden z torów Circus Maximus
Termy Karakali
Pisaliśmy o tym miejscu wcześniej (darmowe zwiedzenie Rzymu – klik). Olbrzymie ściany term Karakali, pomiędzy którymi spacerujemy, budzą prawdziwy podziw. Teren term to obecnie coś w rodzaju parku, więc jest pięknie zielono, ptaki śpiewają, a my możemy pogrążyć się w zachwycie nad monumentalną budowlą z 216 roku. Co najciekawsze, termy były nie dość, że za darmo dla wszystkich, to oferowały baseny z ciepłą, zimną i letnią wodą (pod ziemią są ukryte jeszcze kotłownie, ale niedostępne). Rzymianie mieli do dyspozycji biblioteki, sklepy, sale masażu, sauny. Możemy znaleźć też tabliczki informacyjne, na których widzimy jak termy wyglądały w pełni swoich dni.
Jeśli macie wybór między Termami Karakali a Dioklecjana, to zdecydowanie wybierzcie Karakalę. Niestety Dioklecjan nie robi takiego wrażenia.
Termy Karakali
Porta Maggiore
Skrzyżowanie akweduktów, o którym pisaliśmy więcej przy okazjiwycieczki wokół murów aureliańskich. Jeśli możecie, to koniecznie zobaczcie tę olbrzymią bramę do miasta, łączącą się z wysokimi akweduktami. W niektórych miejscach możecie dostrzec też otwory na wodę. W tym miejscu doskonale widać potęgę i umiejętności budowniczych starożytnego Rzymu. Ponadto mamy tam ciekawy Grób Piekarza oraz podziemna bazylikę z czasów Tyberiusza, którą można zwiedzić, lecz trzeba umawiać się ze znacznym (nawet kilkumiesięcznym!) wyprzedzeniem.
Porta Maggiore i skrzyżowanie akweduktów
Domus Aurea
Więcej na ten temat znajdziecie we wpisie o podziemiach Rzymu. Domus Aurea to rezydencja Nerona, w której ciągle pracują archeolodzy. My możemy spacerować po wysokich wnętrzach z częściowo zachowanymi mozaikami, ale największe wrażenie robi tak naprawdę możliwość cofnięcia się w czasie dzięki okularom VR. Widzimy wspaniale zdobione wnętrza, które nas otaczają a które przed chwilą były gołymi ścianami, wychodzimy też przed Domus. W oddali majaczy długi akwedukt oraz pałac cesarski na Palatynie, a pod stopami mamy falującą trawę, kwiaty i tuż przed nami basen. Pięknie!
Filmik wyświetlany na ścianie w Domus Aurea i wnętrza pałacu
Villa Borghese
Duży park „nafaszerowany” świątyniami, jeziorkami, rzeźbami, fontannami, uroczymi skwerkami. Bardzo ładne miejsce, gdzie można zapomnieć o zgiełku otaczającego miasta. Warto wypożyczyć rower i zwiedzić park w ten sposób.
Awentyńska dziurka od klucza i ogród pomarańczy
O tym miejscu przeczytacie więcej tutaj (klik). Warto zajrzeć, zwłaszcza jeśli jesteście porą zimową w Rzymie. Wtedy na drzewach zobaczycie dużo pomarańczy. Cały ogród pełen jest pomarańczowych drzewek. Przechodzimy ścieżką aż do punktu widokowego, skąd mamy wspaniałą panoramę Rzymu.
Natomiast dziurka awentyńska to dziurka w drzwiach, za którą kryje się uroczy widok. Warto chwilę stanąć w kolejce (o ile jest), żeby później przyłożyć twarz do zielonych drzwi i zachwycić się tym, co widać za nimi. Więcej szczegółów nie zdradzamy, niech to będzie niespodzianka! 🙂 Namiary dokładnie to miejsce to: 41°52’58.7″N 12°28’42.6″E
Awentyn
O Rzymie można pisać i pisać, przez cztery miesiące widzieliśmy wiele miejsc i moglibyśmy opisać w zasadzie każde z nich jako koniecznie warte uwagi. Jednak mając do dyspozycji tylko kilka czy nawet kilkanaście dni, trzeba wybrać część atrakcji.
Tivoli. Pierwszy raz zobaczyliśmy je z pociągu jadącego do Rzymu, a w zasadzie to wodospady spadające kaskadą w górską dolinę. Później gdzieś znaleźliśmy informację o ogrodach tysiącu fontann, a potem jeszcze ktoś nam opowiadał o tym miejscu. Postanowiliśmy więc udać się do Tivoli i przekonać się, czy po Rzymie coś jeszcze może nas zachwycić.
Tivoli, widok na miasto i wodospady
Tivoli to górskie miasteczko położone około 30 kilometrów od Rzymu (bezpośredni dojazd pociągiem z dworców Termini albo Tiburtina za 2,60 euro w jedną stronę). Znajduje się jakieś 220 metrów nad poziomem morza, więc nie są to poważne góry ale wystarczające, żeby był tam imponujący wodospad i ładna panorama na otaczającą dolinę i nieodległą stolicę Włoch.
Soczysta zieleń, krajobrazy, obecność rzeki, to wszystko sprawiało, że Tivoli było ulubionym miejscem najbogatszych rzymian do spędzania gorących dni. Znajdziemy tu willę cesarza Hadriana, wspaniały, renesansowy ogród czy park wokół letniej rezydencji papieskiej. A do tego urocze stare miasto, wąziutkie uliczki, kamienne domki, podwórka, łuki zdobiące ulice…
Tivoli, uliczki
Villa Gregoriana
Dotarłszy do Tivoli naszą uwagę przykuł park – Villa Gregoriana – z którego mieliśmy nadzieję na dostęp do ogromnego wodospadu, który wcześniej widzieliśmy.
Villa Gregoriana to XIX wieczny park wokół letniej rezydencji papieża Grzegorza XVI. Park ten to trochę taki rezerwat przyrody, ścieżki wiją się w górę i w dół, pomiędzy grotami skalnymi, drzewami, omszałymi kamieniami a dnem rzeki. Wszędzie słuchać szum wody. Możemy też podejść blisko huczącego Wielkiego Wodospadu (wysokość 160 m.) i przyjrzeć się wodnej mgiełce, która unosi się nad strumieniem. Mamy tutaj również pozostałości dużej willi, którą wbudowano w skałę. Można wejść do środka i przekonać się na własne oczy, jak wyglądało wnętrze tego typu budowli (to oczywiście puste ściany i raczej przypomina grotę, ale kiedyś był to dom!)
Willa w skale
Ale najpiękniejsza w całym parku była Grota Neptuna, przez którą z impetem przepływa strumień rzeki, a cała jaskinia jest utworzona z jakby bąbli kamiennych. Nawet ciężko opisać te formacje.
Innym polecanym miejscem są Groty Syren, niestety były zamknięte 😦
Grota Neptuna, na zdjęciach nie widać niestety jak była niesamowita
Okazało się, że park jest większy niż przypuszczaliśmy (i kosztował 7 euro od osoby). Po parku wiedzie główna ścieżka od której odchodzą ślepo zakończone dróżki wiodące do ukrytych w nim zakamarków. Czasem z jednego miejsca odchodzą dwie drogi które spotykają się na głównym szlaku.
Spacer po zielonym terenie zajął nam około godziny, ale przemierzając go spokojnym krokiem można spędzić tu zdecydowanie więcej czasu. Według pani bileterki Villę zwiedza się przeciętnie w 1,5 godziny.
Villa Gregoriana, ścieżki, wodospady, światynia Westy
Z Villi Gregoriana wychodzimy przez świątynię Westy, a potem pomiędzy ciasne uliczki, wijące się pośród starych, pełnych uroku kamienic.
Villa d’Este
Kolejnym naszym celem w Tivoli była Villa d’Este. To chyba jest podstawowy kierunek wszystkich wycieczek do tego miasteczka. Villa stoi na zboczu, dlatego z jej tarasów rozpościera się imponujący widok na panoramę doliny. Ale zanim tam dojdziemy, zwiedzamy wspaniałe wnętrza pałacu kardynała Hipolita d’Este. Dobrze zachowane (pewnie odnowione) malowidła, żywe kolory, okna i wyjścia na zielony ogród, te wnętrza zrobiły na nas chyba największe wrażenie ze wszystkich, które widzieliśmy (może poza Muzeami Watykańskimi).
Wnętrza Villi d’Este
Z pałacu wychodzimy zaś wreszcie do ogrodu. Olbrzymiego, w którym wszędzie słychać szmer tryskającej z fontann wody. Właściwie nie wiadomo, gdzie patrzeć, bo wszędzie jest przepięknie i wszędzie jest mnóstwo fontann.
Wśród zacienionych alejek, ogrodzonych płotem z bukszpanu, znajdziemy między innymi Fontannę Neptuna, Fontannę Artemidy Efeskiej (ale tak naprawdę, jak dla mnie, to jedna z hinduskich bogiń), której z piersi płynie woda 😉 , Fontannę Smoków, Fontannę w kształcie łodzi, fontanny sfinksów z których piersi również tryska woda, La Rometę czyli „mały ogródek fontannowy” z małym zameczkiem, Fontannę Wielki Kielich zaprojektowaną przez Berniniego z którego strumienie wystrzeliwują w górę na kilka metrów, tuż pod nią Fontannę Organów, która zbudowana jest w taki sposób, że woda przepływająca przez sieć kanalików i rurek wydaje dźwięki podobne do muzyki granej na organach (kilka razy dziennie organizowane jest przedstawienie) oraz oczywiście słynne sto fontann Cento Fontane, porośniętych mchem, zajmujących długą ścianę przy jednej z pierwszych ścieżek.
Fontanny w ogrodzie Villi d’Este
Wszystkie fontanny zasilane są z tej samej rzeki – Aniene, na której znajduje się też wspomniany wcześniej Wielki Wodospad.
Villa d’Este została zbudowana w XVI wieku i jest uznawana za arcydzieło architektury i projektowania ogrodów i bardzo słusznie! To miejsce nas totalnie zauroczyło.
I znowu można spędzić tu długie minuty, spacerując pomiędzy fontannami, podziwiając kunszt architektów i projektantów ogrodu oraz widok na rozciągającą się panoramę. Nam spacer zajął mniej więcej 1,5 godziny i popędziliśmy dalej (żeby zdążyć przed zapowiadanym na popołudnie deszczem).
Villa d’este
Villa Adriana
Oddalona o około 5 kilometrów od centrum Tivoli Villa Adriana to kompleks ogrodowo – pałacowy cesarza Hadriana z II wieku n.e. Powierzchnia kompleksu porównywana jest rozmiarami do dawnych Pompejów (i chyba rzeczywiście, ale po Villi można się snuć bez celu, nie ma jednej właściwej ścieżki, a Pompeje są trochę bardziej „kompaktowe” i zorganizowane, Villa według mnie sprawia wrażenie większej). Nam to miejsce przypominało trochę Palatyn, trochę Forum Romanum, trochę Villę Quintili na Via Appia, właściwie wszystko w jednym tylko o wiele, wiele większe od nich wszystkich razem wziętych! I chyba najlepiej zachowane. A podobno to co widać, to tylko 20% całego kompleksu.
Villa Adriana
Znajdziemy tutaj min.: pałac cesarski (pomieszczenia dla cesarza i jego rodziny) złoty plac (w czasach świetności bogato zdobiony portykami, rzeźbami i mozaikami) pokoje dla służby, dla gości, koszary, termy małe i duże, strefa pomieszczeń urzędniczych, bibliotekę, teatr grecki, basen nad którym wydawano przyjęcia, teatr morski (sztuczna wyspa otoczona ze wszystkich stron kolumnami, na którą prowadziły dwa mosteczki, na wyspie znajdował się niewielki budynek teatru). Co najciekawsze wszystkie części willi połączone są ze sobą systemem tuneli podziemnych, niestety nie ma do nich dostępu.
Po kompleksie można spacerować godzinami, zaglądać prawie do każdej dziury i podziwiać wiele zachowanych smaczków; freski, mozaiki, zdobienia na suficie, zdobienia na kolumnach i rzeźbach, nawet ostał się mały okulus w zadaszeniu basenu. Pomiędzy zabudowaniami rosną gaje oliwne, pełne starych, powykręcanych drzewek oliwkowych.
Villa Adriana i oliwkowe drzewka
W Villi nie ma jednej właściwej ścieżki, niestety drogowskazy chociaż są, to niezbyt intuicyjnie rozmieszczone. My spędziliśmy tam jakieś dwie godziny i zobaczyliśmy chyba wszystko (poza teatrem greckim, którego nie mogliśmy znaleźć) ale można spacerować o wiele dłużej, zwłaszcza jeśli sprzyjałaby temu pogoda.
Po śmierci Hadriana willę zamieszkiwał jeszcze cesarz Dioklecjan, ale kolejny władca, Konstantyn Wielki nie chciał już mieszkać w Rzymie i przeniósł się do Konstantynopola i Villa zaczęła popadać w niepamięć i niszczeć. Częściowo ją rozkradziono, częściowo rozbierano, żeby użyć budulca do nowych kamienic w mieście, mimo to nadal budzi podziw i zachwyt.
Villa Adriana, każde miejsce lepsze od kolejnego
Podsumowanie
Tivoli nas oczarowało, zarówno główne atrakcje jak i samo stare miasto (mają tam też zamek, chociaż nie ma dostępu do niego, to dumnie stoi na górce i można go podziwiać przez ogrodzenie, a także rzymski amfiteatr, ale był zamknięty, a zza ogrodzenia niewiele niestety widać).
Okazało się, że jednak jest jeszcze coś, co jest wytworem rąk ludzkich i wzbudza w nas zachwyt, chociaż trzeba przyznać, że Tivoli to naprawdę światowa klasa zabytków. Wspaniałe, urocze, zachwycające i niesamowite. Teraz to już chyba nic nas nie zaskoczy. Aczkolwiek obyśmy się mylili 😉
Na pewno każdy z Was zdaje sobie sprawę, że jednym ze sposobów obrony miasta przed najeźdźcami było zbudowanie murów wokół niego.
Tak też czynili starożytni Rzymianie i pierwsze mury miejskie postawili już około 400 roku p.n.e! Tak zwane mury serwiańskie zachowały się dziś dość szczątkowo, ale na tyle dobrze, że archeolodzy byli w stanie ustalić ich przebieg. Mur miał ok. 3,5 m grubości, ponad 7 m wysokości, a jego obwód wynosił ok. 11 km.
Kilkaset lat później, około 300 roku n.e, cesarz Aurelian rozkazał wznieść wokół miasta nowy mur, aby zwiększyć bezpieczeństwo oraz umocnić fortyfikacje, zwłaszcza, że Rzym wciąż musiał odpierać ataki wrogich plemion.
Podczas budowy wykorzystano już istniejące obiekty, takie jak akwedukty czy koszary. Długość muru wynosiła około 19 kilometrów, wysokość 6-8 metrów a grubość 3 metry. Budowano go z betonu i okładano cegłą. Do wnętrza miasta prowadziło zaś 18 bram, a kilka z nich funkcjonuje do dziś.
Mury aureliańskie działają na wyobraźnię, budzą podziw i jednocześnie ciekawią, dlatego postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę wokół nich.
Trasa miała mniej więcej 19 kilometrów, chociaż mury ciągną się obecnie na około 12 kilometrach i w wielu miejscach już nie istnieją, ale ulice nie zawsze idą wzdłuż nich i trzeba nieco kluczyć, dlatego dystans wyszedł trochę dłuższy niż prawdziwa długość.
Tak, dzień przed naszą wycieczką w Rzymie spadł śnieg
Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od Piazza del Popolo i ruszyliśmy dalej ulicą Viale del Muro Torto.
Pierwsze wrażenia
Przede wszystkim mur zdumiewa tym, w jak dobrym stanie się zachował w wielu miejscach. To nie tylko ściany, to też wieże, bramy, flanki, „balkony”, całe fortyfikacje.
Oczywiście z biegiem lat był odnawiany, wzmacniany i stał się częścią współczesnego Rzymu. Ale chyba w żadnym mieście nie ma tak dobrze zachowanych murów, które byłyby jednocześnie tak duże i tak stare. Przeważnie obiekty z początków naszej ery to raczej kilka kamieni, a tutaj mamy monumentalne ściany, zachowane w całości. Kolejny raz Rzym udowadnia, że nie ma sobie równych w kwestii zabytków i robienia wrażenia.
Przede wszystkim bramy miejskie
Bramy miejskie są chyba najciekawszą częścią murów, zwłaszcza, że każda ma swoją nazwę, dzięki czemu można dowiedzieć się czegoś na temat historii jaka za nimi stoi. Do dziś zachowało się tylko kilka bram, ale właściwie każda budzi zachwyt.
Porta Flaminia (albo Porta Popolo) – czyli brama, którą widzimy na Piazza Popolo. Była przebudowywana kilkukrotnie i była jedną z głównych bram wjazdowych. To ją jako pierwszą widziały orszaki wkraczające do miasta.
Piazza del Popolo i w oddali Porta Flaminia
Porta Pinciana – służy jako jedna z bram dla ruchu kołowego. Jej nazwa oraz nazwa wzgórza na którym się znajduje pochodzi od nazwiska rodu, do którego należała ziemia: Pincio.
Porta Pinciana – właściwa brama po prawej, zasłonięta palmą, u góry rycina zewnętrznej ściany
Porta Salaria – to ciekawe miejsce. Dzisiaj jest to mała, ale bardzo ładna, prywatna (?) posesja na skwerku, który znajduje się pomiędzy ruchliwymi ulicami. Niegdyś był tam jeden z urzędów celnych. Urzędy celne znajdowały się na granicach celnych, po przekroczeniu których należało zapłacić odpowiednią opłatę za wywożone lub wwożone do miasta towary.
Porta Salaria kiedyś i dziś, trochę się różni
Porta Nomenanta – została zamknięta (konkretnie zamurowana). Pozostały po niej tylko wieże o cylindrycznym kształcie i zabudowany ślad w ścianie murów.
Porta Nomenanta – widoczny ślad po zamurowaniu bramy, źródło: wikipedia.org
Porta Tiburtina – to tak naprawdę było skrzyżowanie trzech akweduktów z V wieku p.n.e. Łuk, który widzimy w tym miejscu powstał w 10 r. p.n.e na zlecenie Oktawiania Augusta, aby umożliwić przeprowadzenie drogi – Tiburtiny. Łuk można obejrzeć z dosyć bliska a jego górna część jest w zasadzie na wysokości wzroku, dlatego doskonale widać inskrypcje chwalebne dla cesarza Oktawiana Augusta a także cesarza Tytusa, który bramę odnowił. Co ciekawe, widać również zarys krowiej (?) czaszki, ale nie wiemy, czy to zwykły dekor czy może coś oznaczający symbol.
Porta Tiburtina – na prawym zdjęciu widoczne inskrypcje i płaskorzeźba czaszki
Porta Maggiore – jadąc dalej, ulicą Porta Labicana, docieramy do czegoś w rodzaju pętli tramwajowej i jednocześnie jednego w najbardziej monumentalnych miejsc w mieście. Jak sama nazwa wskazuje jest to Brama Większa(chociaż jej nazwa tak naprawdę pochodzi prawdopodobnie od bazyliki Santa Maria Maggiore–więcej na jej temat przeczytasz w tekście o zwiedzaniu rzymskich kościołów, do której można dojść przechodząc pod Bramą i idąc dalej prosto, w kierunku miasta). Porta Maggiore była bramą główną do miasta i jednocześnie skrzyżowaniem 3 antycznych akweduktów. Doskonale widać otwory, którymi przepływała woda.
Będąc tam zwróćcie uwagę na dziwną budowlę stojącą obok bramy, pokrytą okrągłymi otworami. To…. Grobowiec piekarza! Z tego co nam się udało dowiedzieć, był to prawdopodobnie rodzaj żartu w stylu „jestem piekarzem a stać mnie na grobowiec tuż przy murach, ha!” 🙂 (pochówek w granicach miasta był prawnie zakazany). Jeśli się przyjrzycie, to u zwieńczenia grobowca widać małe postaci obrazujące proces wytwarzania i wypiekania chleba, a te okrągłe otwory miały przypominać właśnie piece.
Kolejną ciekawostką związaną z tym miejscem jest to, że pod samą Portą zachował się fragment antycznej drogi – duże kamienie bazaltowe, na których dostrzeżecie koleiny wyjeżdżone przez starorzymskie powozy. Jeśli będziecie mieć szczęście to bramki ogrodzenia, za którymi stoi brama, będą otwarte, skorzystajcie z tego, bo przejście pod takim olbrzymem i w dodatku starożytną drogą robi niezwykłe wrażenie. No i uważnie przyjrzyjcie się sklepieniom, można zauważyć całkiem dobrze zachowane malowidła.
Brama ta jest przykładem istniejącej wcześniej budowli, którą włączono w ciąg murów miejskich. Bramą miejską stała się jednak dopiero w V wieku, po przebudowie.
Porta Maggiore – po prawej stronie bramy widoczny grób piekarza
Zaś pod wiaduktem kolejowym, który możecie zobaczyć nieopodal Porty, odkryto bazylikę z I wieku i to zupełnie przez przypadek, bo w wyniku zapadnięcia się ziemi w trakcie budowy. Bazylika obecnie jest ukryta pod skrzyżowaniem, wejście do niej znajduje się w murze kolejowym, na ulicy via Prenestina 17 można ją zobaczyć tylko po dokonaniu wcześniejszej rezerwacji, w drugą i czwartą niedzielę miesiąca: https://www.coopculture.it/en/heritage.cfm?id=184# .
Porta San Giovani – idąc dalej dotrzemy do bramy zdobionej trawertynowym łukiem oraz mniejszymi łuczkami w ścianie muru. Odbywała się tutaj Noc Czarownic – według legend 23 czerwca duch Herodiady, żony Heroda, przekonał swojego męża, aby ten ściął głowę Janowi Chrzcicielowi. Organizowana była więc huczna impreza z fajerwerkami i grzechotkami, która miała na celu przepędzić złe duchy. Podczas tej uroczystości jadło się również ślimaki, których rogi symbolizowały niezgodę. Zjedzenie ślimaków miało „zakopywać” kłótnie i nieporozumienia nagromadzone w poprzednim roku.
Podobno Rzym chce wrócić do tej tradycji.
Brama San Giovani kiedyś i dzisiaj, niewiele się zmieniła
Porta Asinaria (ośla brama) – kolejna brama, którą napotykamy trzymając się murów to brama, którą przedarli się Goci w XVI wieku. Obecnie ogrodzona i niedostępna, kiedyś droga, która nią przebiegała, via Asina, łączyła pola i pastwiska z miastem.
Brama Asinaria – niestety zasłonięta parasolami, w oddali Bazylika św. Jana na Lateranie
Porta Metronia – brama poboczna, zamknięta prawdopodobnie w XII wieku i otwarta na nowo w XVI wieku.
Porta Metronia
Porta Latina – jedna z większych. Oryginalnie zachowana antyczna brama, którą flankują średniowieczne, cylindryczne wieże. Ponad łukiem wjazdowym możemy zauważyć monogram Konstantyna Wielkiego, świadczący prawdopodobnie o przeprowadzonych na jego zlecenie pracach renowacyjnych.
Porta Latina od drugiej strony
Porta San Sebastiano – jedna z największych i najlepiej zachowanych bram. Przebiega nią via Appia Antica, a w środku mieści się Muzeum Murów, którego zwiedzanie jest darmowe. Możemy się przespacerować w środku murów, tak jak robili to starożytni Rzymianie, wyjrzeć przez otwory strzelnicze, mamy też możliwość spojrzenia na panoramę miasta, daleko, daleko za murami.
Porta San Sebastiano, widok z murów i łuk Druzusa
Sama brama wyłożona jest trawertynem, który został pokryty krzyżami oraz napisami przez wędrujących do Rzymu pielgrzymów.
Tuż za bramą możemy podziwiać łuk, który wspierał akwedukty doprowadzające wodę do Term Krakali.
Porta San Paolo – ostatnia z bram to Porta San Paolo, wspaniale zachowana. Mieści się w niej kolejne darmowe muzeum, trochę przypominające Muzeum Murów, tylko mniejsze. Brama początkowo nosiła nazwę Porta Ostiense, ze względu na szlak prowadzący z tej części miasta do portu w Ostii.
Porta San Paolo od zewnątrz i w środku
Inne miejsca w murach
Nie tylko bramy sprawiają, że mury stanowią zachwycającą konstrukcję. Budowniczowie wykorzystywali istniejące budowle do wzmocnienia murów, ale i mury były wykorzystywane do postawienia późniejszych budynków.
Przykładem może być Villa Gentili, dom, który wznosi się ponad ściany murów ze wspaniałą, metalową werandą od jednej strony i uroczymi okienkami, wciśniętymi w mur, od drugiej. Znajdziecie ją tuż przed Porta Tiburtina.
Willa z dwóch stron oraz teren za murem
Idąc ulicą Porta San Lorenzo, znajdziemy bramę prowadzącą na teren willi, a za nią wspaniały ogród z mosteczkiem, oranżerią i dużym patio. Śliczne miejsce, aż żal, że to teren prywatny.
Bastion Adreatino – jadąc wzdłuż murów od Porta San Sebastiano, ulicą Viale di Porta Adreatina, znajdujemy się chyba przy najlepiej wyglądających ścianach – w nich ukryty był Bastion Adreatino stworzony w XVI wieku, aczkolwiek budowy nigdy nie dokończono. Nie przeszkadza to jednak, aby wysokie, świetnie zachowane mury budziły zachwyt.
Widok na mury – bastion oraz stemma
Na rogu możemy podziwiać chyba jedną z większych rzeźb przedstawiających herb papieski, tzw. stemmę, tym razem papieża Pawła III Farnese, na zlecenie którego bastion był budowany.
Piramida Cestiusza – tuż obok bramy Porta San Paolo znajdziemy grobowiec Gajusza Cestiusza, pretora rzymskiego. Ale nie jest to zwykły grobowiec, to najprawdziwsza piramida! Ten kształt jest efektem egiptomani jaka zapanowała w Rzymie w okolicach I wieku p.ne. Piramida jest biała, obłożona marmurem, a na jej wschodniej i zachodniej ścianie możemy dostrzec inskrypcje.
Piramida Cestiusza a w oddali Porta San Paolo
Monte Testaccio – to miejsce nie leży tuż przy murach, jest jednak po drodze, w pobliżu Piramidy Cestiusza (gps: 41.876111, 12.475) . To „górka śmieciowa”, a konkretnie hałda usypana w między I w. p.n.e a III w. n.e z resztek potłuczonych amfor po oliwie. Ma prawie 1 kilometr obwodu i 35 metrów wysokości. Amfory trafiały na wysypisko z pobliskiego magazynu portowego i portu na Tybrze.
Tarasy schodkowe usypane z potłuczonych amfor
Cmentarz Protestancki na Testaccio – tuż obok wzgórza Testaccio oraz Piramidy znajdziecie jeszcze cmentarz protestancki będący jednocześnie cmentarzem dla obcokrajowców. Miejsce jest niesamowite, ma wspaniały klimat a przy okazji można z niego podziwiać Piramidę i Porta San Paolo.
Napisy na nagrobkach są w 15 językach, a pochowani są tutaj ludzie różnych wyznań. Znajdziecie groby poetów (min. grób Keatsa, Shelleya oraz syna Goethego!), aktorów, polityków ale także „zwyczajnych” ludzi. Cmentarz jest pod nadzorem 14 ambasad w Rzymie: Australii, Danii, Finlandii, Grecji, Holandii, Kanady, Niemiec, Norwegii, Południowej Afryki, Rosji, Szwajcarii, Szwecji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.
Cmentarz jest pewnego rodzaju atrakcją turystyczną, można odwiedzić go bezpłatnie i nikogo nie dziwią pojedyncze grupki turystów spacerujących po tym miejscu.
Cmentarz na Testaccio
Jak więc widzicie Rzym to nie tylko sztandarowe punkty; Koloseum, Schody Hiszpańskie, Forum Romanum czy Fontanna di Trevi, to również wiele innych, niezwykłych i budzących zachwyt miejsc. Jeśli będziecie tutaj i będziecie mogli sobie pozwolić na spacer czy przejażdżkę wzdłuż murów aureliańskich, zróbcie to! Nie pożałujecie ani chwili spędzonej na takiej wycieczce 🙂
Rzym kościołami stoi. Stwierdzenie zdecydowanie nie przesadzone, bo podobno jest ich aż 400 ale według Wikipedii ponad 900![1] Wliczając kościoły nie tylko katolickie. W każdym razie zanim zajrzeliśmy do Wikipedii, słyszeliśmy o 400. Zapewne chodziło tylko o te zabytkowe 🙂 Dość powiedzieć, że nigdy w życiu nie byliśmy w tylu kościołach i zapewne już nigdy nie zajrzymy do tylu świątyń, ile odwiedziliśmy tutaj 😉
Na podstawie naszych kościelnych spacerów spróbowaliśmy wytypować dla Was perełki, które najbardziej warto zobaczyć. Warto też wiedzieć, że kościoły i bazyliki odwiedzać można za darmo, ale część z nich ma w środku dnia sjestę (z reguły trwającą od 12/13 do 15/16), która może zdezorganizować plany.
Bazylika Św. Piotra– to chyba koronny punkt podczas każdej wycieczki do Rzymu. Zresztą słusznie, bo, abstrahując od kwestii wiary, Bazylika jest monumentalnym, bardzo bogato zdobionym budynkiem, który robi wspaniałe wrażenie z zewnątrz i nie mniejsze z wewnątrz. Nad bazyliką pracowali miedzy innymi Rafael Santi i Michał Anioł. Znajdziemy tu też Pietę Michała Anioła, jedyne podpisane przez niego dzieło.
Bazylika św. Piotra i jej wnętrze
O Bazylice napisano już wiele, więc z ciekawostek powiemy Wam tylko tyle, że na fasadzie stoi 11 rzeźb apostołów wraz z Jezusem i Janem Chrzcicielem, nie ma zaś św. Piotra. Rzeźby mają prawie 6 m wysokości, a co interesujące, ich plecy są prawie całkiem płaskie, niewyrzeźbione.
Na placu watykańskim był kiedyś (w I w n.e) cyrk Nerona, czyli stadion, na którym zabijano pierwszych chrześcijan. Na jego środku stał obelisk, który w XVI wieku przeniesiono przed wznoszoną bazylikę, którą zresztą stawiano na już istniejącej bazylice, tylko mniejszej. Co więcej, ten pierwszy kościół został wybudowany na grobach chrześcijan. Przypuszczano, że w jednym z grobów pochowano świętego Piotra (znajduje się on pionowo pod ołtarzami obu bazylik), dopiero w XX wieku przeprowadzono badania, które potwierdziły, że to mogą być rzeczywiście szczątki świętego Piotra (tj. znaleziono przy grobie inskrypcję „tu jest Piotr” oraz kości białego mężczyzny w wieku około 68 lat, czyli takim, w którym zmarł prawdopodobnie Piotr).
Sam plac watykański otacza portyk Berniniego na którym znajdziemy 140 posągów przedstawiających świętych. Co ciekawe jednym z nim jest Jacek Odrowąż, jedyny święty z Polski. Znajdziecie go po lewej stronie, na wysokości fontanny (przy okazji – fontanna po prawej stronie jest oryginalnym dziełem Berniniego, ta po lewej to jej kopia).
Bazylika Św. Jana na Lateraniea jej właściwa nazwa to: Papieska arcybazylika Najświętszego Zbawiciela, św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty na Lateranie. Matka i Głowa Wszystkich Kościołów Miasta i Świata. Jest to bazylika znajdująca się na eksterytorialnej ziemi Watykanu. Wiecie, że właśnie ona jest najważniejszym kościołem świata? Wcale nie Bazylika świętego Piotra. Jan na Lateranie jest bardzo duży i robi wrażenie, choć tak naprawdę najmniejsze ze wszystkich bazylik większych.
Bazylika świętego Jana na Lateranie i jej wnętrze
W tym kościele znajdziemy ołtarz papieski oraz gotycki baldachim z XIV wieku. Podobno w jego górnej części umieszczone zostały czaszki świętych Piotra i Pawła, ale znajdują się tu też dwie inne relikwie: drewno ze stołu, przy którym Jezus spożywał ostatnią wieczerzę, oraz krople krwi Chrystusa.
Tutaj znajduje się również tron papieski, nad którym możemy podziwiać XIII wieczną mozaikę przedstawiającą Krzyż Święty, Matkę Boską oraz postać fundatora mozaiki, papieża Mikołaja IV.
Mszę przy głównym ołtarzu w bazylice na Lateranie może odprawiać tylko papież. Taka msza odbywa się raz w roku, w Wielki Czwartek.
Za dodatkową opłatą można zwiedzić wewnętrzny dziedziniec Bazyliki, zaś po drugiej stronie ulicy znajdziecie Święte Schody, czyli schody, które według legendy pochodzą z domu Poncjusza Piłata, a Jezus miał być po nich prowadzony na sąd. Schodów jest 28 i są tak cenne, że wierni mogą wchodzić po nich tylko na kolanach.
Bazylika Matki Bożej Większej – w zestawieniu nie może zabraknąć oczywiście olbrzymiej bazyliki Santa Maria Maggiore, czyli kolejnej świątyni watykańskiej znajdującej się poza terenem Watykanu. Kościół pochodzi z V wieku i jest bogato zdobiony, zwłaszcza ołtarz i kopuła robią wrażenie. Pod ołtarzem zaś mamy zejście do zdobionego relikwiarza, w którym ponoć przechowywane jest drewno ze żłóbka Jezusa Chrystusa (co jest możliwe, bowiem naukowo stwierdzono, że drewno pochodzi z okolic Palestyny i ma ponad 2000 lat).
Santa Maria Maggiore i jej wnętrze
W Bazylice mieszczą się dodatkowo: muzeum archeologiczne, do zwiedzenia domy rzymskie za 5 euro, muzeum skarbca papieskiego za 3 euro i ponoć z przewodnikiem możliwe jest zwiedzanie loggii, mozaik i oglądanie schodów Berniniego za 5 euro.
Bazylika Świętego Pawła za Muramito według tradycji miejsce pochówku świętego Pawła. Czwarty kościół należący do państwa Watykan znajdujący się poza jego murami.
Nas Bazylika urzekła przede wszystkim uroczym patiem przed kościołem i długimi kolumnadami z granitu. Ale w środku znajdziecie również wspaniałe zdobienia, baldachim z mozaikami w stylu bizantyjskim z V wieku oraz, co ciekawe, obrazy przedstawiające wszystkich panujących do tej pory papieży, ze specjalnymi oznaczeniami tych, których uznano za świętych. Obecnie panujący Franciszek został oświetlony dodatkowo snopem światła. Zastanawiamy się, co będzie jak skończy się miejsce na ścianie papieży 😉
Bazylika św. Pawła za Murami, u dołu kolumnada spod spodu
Dzisiejszy wygląd kościoła to rekonstrukcja poprzedniego budynku, który spalił się prawie całkowicie w XIX wieku.
Za dodatkową opłatą możemy zwiedzić opactwo i dziedziniec klasztoru z VIII wieku.
Bazylika Świętego Klemensao niej już wspominałam we wpisie o podziemiach Rzymu. To kościół z XII wieku z pięknym, mozaikowym wnętrzem, ale to co najlepsze kryje się pod bazyliką. Obecny budynek zbudowano na bazylice z IV wieku, którą postawiono na mithreum – pogańskiej świątyni boga Mitry, którą zbudowano na kamienicach, a pod wszystkim przepływa od tysięcy lat rwący potok. Robi wrażenie już samym opisem? To zejdźcie pod ziemię! Bardzo warto.
W Bazylice nie wolno robić zdjęć
Współrzędne GPS: 41.889444, 12.4975
Święta Sabinato bazylika na wzgórzu Awentyńskim z V wieku. Wnętrze jest inne niż pozostałych świątyń, które odwiedzicie. Surowe i mistyczne, zwłaszcza jeśli będziecie mieć okazję podziwiać wpadające do środka promienie słoneczne. Warto też przyjrzeć się samym oknom. Kiedy budowano bazylikę, rzymianie nie znali jeszcze szkła. Dlatego stworzyli rodzaj bardzo cienkiego gipsu, tak cienkiego, że prześwitywał.
Bazylika Świętej Sabiny
Z innych ciekawostek warto wiedzieć, że Święta Sabina była jedną z najważniejszych bazylik wczesnochrześcijańskich, jedną z nielicznych, która posiadała chrzcielnicę. Zwróćcie też uwagę na 24 kolumny w jej wnętrzu, które pochodzą z antycznych świątyń, oraz na wspaniale zdobione drzwi wejściowe i oryginalną mozaikę z V wieku pod głównymi drzwiami kościoła.
Współrzędne GPS: 41.884444, 12.479722
Bazylika Matki Bożej Anielskiej i Męczenników – kościół bardzo interesujący. Został zbudowany w części Term Dioklecjana (przeróbki podjął się sam Michał Anioł) dzięki temu możemy sobie wyobrazić jak wspaniale musiały wyglądać Termy. Aczkolwiek kolorowe marmury, obrazy i zdobienia zostały dodane w XVIII w. Sklepienie wnętrza jednak jest oryginalne, starorzymskie i liczy sobie ponad 1700 lat.
Bazylika kryje w sobie także inne ciekawostki. Po prawej stronie prawej nawy, u góry, możemy zobaczyć świetlik (nie wiem, jak to fachowo nazwać 😉 ), przez który wpadają promienie słoneczne, tworząc na podłodze jasny punkt. Znajduje się tam też kalendarz słoneczny (słynna meridiana papieska z XVIII wieku) i w odpowiednim momencie dnia w południe słoneczne słońce wskazuje miejsce na kalendarzu – miesiąc, dzień, aktualne położenie słońca w znaku zodiaku a także ile czasu zostało do Wielkanocy, lub ile czasu od niej minęło. Był to kiedyś najdokładniejszy kalendarz w Rzymie.
Warto też wyjść na zakrystię, przejdziemy najpierw przez muzeum dotyczące samej bazyliki i term (głównie zdjęcia i opisy), a później na malutkie podwórko typu studnia, obudowane ścianami term.
Santa Maria degli Angeli e dei Martiri kryje jeszcze jeden smaczek – jest nim okulus. Przedstawiający moim zdaniem kosmos, najpiękniejszy ze wszystkich w Rzymie i w ogóle jakie do tej pory widziałam.
Od góry wnętrze Bazyliki, jej bok oraz okulus i podwórko od zachrystii
Współrzędne GPS: 41.903056, 12.496944
Bazylika św. Szczepanapo włosku Basilica di Santo Stefano Rotondoal Celio. Jeden z najstarszych kościołów w Rzymie (z około V wieku), o tyle ciekawy, że okrągły (rotondo znaczy po włosku okrągły) św. Szczepan był pierwszym okrągłym kościołem w Rzymie, wzorowanym na Bazylice Grobu Świętego w Jerozolimie. W środku dość surowy klimat, a do samego kościoła idzie się przez podwórko ogrodzone murem zza którego wygląda ogród. Tutaj możemy się poczuć, jakby czas się na chwilę zatrzymał.
Wnętrze św. Szczepana
Współrzędne GPS: 41.884444, 12.496667
Kościół Santa Maria in Aracoeli to kolejne miejsce, gdzie stykają się chrześcijaństwo z pogaństwem. We wnętrzu znajdziecie kolumny pochodzące z różnych świątyń starorzymskich. Kolumny naprzeciwko siebie są zbliżone wyglądem, ale każda kolejna jest inna. Dodatkową ciekawostką jest fakt, że kościół powstał na świątyni Junony.
W podłogę wbudowane są groby, tutaj jest ich wyjątkowo dużo, trzeba uważać, bo można się potknąć o nierówności płaskorzeźb.
Sam kościół jest z XIII wieku i warto do niego zajrzeć podczas wycieczki po Ołtarzu Ojczyzny, czy w drodze na Kapitol i punkt widokowy na Forum Romanum. Żeby zdobyć kościół trzeba najpierw pokonać wiele schodów, Schody Hiszpańskie przy tym to mały pikuś 😉
Wnętrze Santa Maria in Aracoeli oraz fasada kościoła
Współrzędne GPS: 41.893889, 12.483333
Bazylika Santa Maria sopra Minervabazylika ma bardzo niepozorną fasadę, w dodatku ostatnio zasłoniętą rusztowaniami i nie wiedząc, że w środku jest kościół, przejdziecie obok, kompletnie nie zwracając na niego uwagi. A szkoda, bo bazylika to jedyny w Rzymie kościół gotycki. W środku jest dość mroczno, ale nie bardzo ciemno, więc można podziwiać wnętrze. Sklepienia pokryte są namalowanymi świętymi postaciami na tle niebieskiego, rozgwieżdżonego nieba, poza zdobieniami zwraca uwagę wyjątkowy kunszt i bogactwo formy architektonicznej. Jak w wielu innych kościołach znajdziemy tu też groby świętych, ale tylko w tym miejscu zachowała się pamięć o papieżu Pawle IV, Wielkim Inkwizytorze, który kazał zamknąć Żydów w getcie w 1555r. Lud Rzymu nienawidził papieża dlatego zniszczono jego wszystkie podobizny, odrąbano nawet głowę pomnikowi z podobizną Pawła IV, który postawił sobie na Kapitolu. Ta bazylika jest jedynym miejscem, w którym znajduje się jego herb.
Przy samej bazylice stoi Panteon a przed bazyliką zaprojektowany przez Berninego słoń, dźwigający na grzbiecie egipski obelisk.
Wnętrze kościoła oraz słoń Berniniego na przeciwko wejścia, źródło: wikimedia.org
Współrzędne GPS: 41.898056, 12.478333
Kościół Najświętszego Imienia Jezusznany bardziej jako: Il Gesu. Pierwszy jezuicki i jednocześnie pierwszy barokowy kościół, a co za tym idzie zdobienia są bardzo bogate i pełne przepychu. Na podłodze ustawiono lustro, za pomocą którego możemy podziwiać freski na suficie, zamiast zadzierać głowę, a jest na co patrzeć.
Il Gesu, freski na suficie i odbicie w lustrze oraz nawa główna
Współrzędne GPS: 41.895833, 12.479722
Kościół św. Ignacego Loyoli– nawiązuje do kościoła Il Gesu, ale budżet na budowę kościoła był trochę mniejszy. Stąd zastosowanie baaardzo ciekawych fresków wykorzystujących iluzję optyczną, dzięki czemu stworzono niezwykłą, nieoczekiwaną i zaskakującą głębię. Mamy tu fałszywe okna, sztucznie podwyższony sufit oraz – co najlepsze – fałszywą kopułę! M. twierdzi, ze to najciekawszy kościół w Rzymie 🙂
Po prawej sztuczna kopuła, na żywo robi świetne wrażenie, u dołu optycznie podwyższony sufit
Współrzędne GPS: 41.898889, 12.479722
Spacerując po Wiecznym Mieście natkniecie się na jeszcze wiele, wiele innych kościołów i do każdego na pewno warto wejść. Ale jest ich tak dużo, że czasem lepiej wiedzieć, który jest godny zwrócenia uwagi, ale w każdym z pewnością znajdziecie jakąś perełkę lub przynajmniej otoczy Was spokojna atmosfera i przyjemny zapach kadzideł.
Tak jak wspomniałam, największym minusem jest to, że wiele z nich jest zamknięte w środku dnia i często trzeba się obejść tylko smakiem. Dlatego warto wcześniej zaplanować wizytę w konkretnym kościele, a Bazylikę świętego Piotra zostawić na sam koniec, bo po niej istnieje ryzyko, że już nic Was tak nie zachwyci 😉
Natalia i Mikołaj
Jeśli interesuje Cię, co zobaczyć w Rzymie przeczytaj też:
Poziom gruntu przez setki i tysiące lat uległ podwyższeniu, dlatego dzisiejszy Rzym stoi na starożytnym. Dosłownie. Dzięki temu, że historia jest tutaj na wyciągnięcie ręki, Wieczne Miasto to jedno z najbardziej fascynujących ze wszystkich – pokusimy się nawet o stwierdzenie, że na świecie.
Na co zwrócić uwagę będąc w Rzymie, żeby na własne oczy zobaczyć podziemne miasto?
1.Plac Argentyński(Largo di Torre Argentina) inaczej zwany Kocim Placem – ma tam też siedzibę koci szpital (lub kocie sanktuarium jak niektórzy mówią). Koty są tam leczone i wypuszczane, ale nie odchodzą daleko – mieszkają sobie na Placu, mają tam spokój, dużo jedzenia i słoneczko. Ciężko powiedzieć, co jest większą atrakcją dla niektórych (w tym dla mnie 😀 ) puszyste kotki, które mają w nosie cmokających na nie gapiów, czy budzące podziw zabytki 😉
W każdym razie Plac Argentyński to plac z pozostałościami czterech świątyń z III wieku p.n.e, ulokowany jest poniżej obecnego poziomu gruntu. Dookoła kontrastujące ze spokojem i historią tego miejsca – współczesność, ruchliwe ulice, gwarne życie miasta. Plac Argentyński, za każdym razem, gdy go widzimy, robi na nas niesamowite wrażenie, chyba przez to zderzenie historii z teraźniejszością.
Koci Plac
To właśnie tu zginął Juliusz Cezar. Zabito go na schodach Kurii Pompejusza (miejsca tymczasowych obrad senatu w okresie przebudowy właściwej Kurii na Forum Romanum), z której do dziś pozostała tylko platforma z bloków tufowych.
2. Via dei Fori Imperiali czyli po prostu ulica forów w centrum Rzymu, która po jednej stronie ma Forum Romanum i Forum Cezara, po drugiej Forum i Hale Trajana, Forum Augusta i Forum Nervy, a na wprost widać Koloseum. Najpopularniejsze ale i jedno z najwspanialszych miejsc całego Rzymu, moim zdaniem.
Możemy się oprzeć o barierki, lub nieco wychylić, żeby oglądać pozostałości miejsc, które były kiedyś centrum życia miasta (poza Halami, które były ówczesnymi biurami, wiedzieliście o tym? 😉 ). Zachowane są całkiem nieźle, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że mają jakieś 2000 lat.
No i oczywiście mamy też możliwość spaceru po Forum Romanum. Niby wszystko widać z góry, ale spacer pomiędzy kamieniami z tamtej epoki jest fantastycznym przeżyciem.
Rzym i to, co najlepsze
3. Katakumby– czyli podziemny cmentarz. Katakumby były chrześcijańskimi cmentarzami kopanymi pod ziemią w miejscach, gdzie znajdowały się dawne odkrywki tufu, w którym łatwo było drążyć korytarze i nisze grobowe w ścianach. Powstawały głównie między II a IV w. n.e. Nisza od zewnątrz była dokładnie zamykana marmurową płytą z inskrypcjami informującymi o tym, kto został pochowany.
Byliśmy w Katakumbach Świętego Sebastiana (planujemy jeszcze jedne) i jeśli macie dość czasu podczas zwiedzania Rzymu, to zdecydowanie polecamy wizytę w którymś z takich miejsc. Schodzi się pod ziemię i wędruje jednym z korytarzy (a jest ich bardzo wiele), pomiędzy ścianami z wydrążonymi grobami, pod ziemią znajdowały się też ołtarze i dawne kościoły.
Niestety wycieczki są z przewodnikiem, więc nie pozwiedzacie miejsca, tak jak na to zasługuje, w dodatku nasz anglojęzyczny przewodnik w San Sebastian tak pędził, że nawet nie sposób było się rozejrzeć czy zatrzymać na chwilę. A oddalenie się od grupy nie było zbyt mądre, bo można było się zgubić (niby wszędzie są kamery ale i tak).
5. Forum Holitorium – czyli forum warzywne z czasów republiki rzymskiej. Leży u stóp Teatru Marcellusa i jeśli nie będziecie mieli pecha (czasami bramki są zamknięte), to możecie się przejść ścieżką, która schodzi lekko w dół, właśnie na poziom starożytnego Rzymu. Przechodzimy pod teatrem, pozostałościami trzech świątyń i dużym, robiącym spore wrażenie, Portykiem Oktawii z II w. p.n.e
Teatr Marcella, Forum Holitorum i Portyk Oktawii po lewej.
6. Domus Aurea – Złoty Dom to pałac Nerona, w którym jednak wcale nie mieszkał a przyjmował gości. Znajduje się pomiędzy wzgórzami Palatynu i Eskwilinu, czy prościej mówiąc – wejście znajdziemy u stóp Parku Oppio, niedaleko Koloseum. Wchodzimy do rezydencji, która obecnie jest częściowo pod ziemią i wciąż trwają w niej prace, odkrywane są nowe pokoje i korytarze.
Złoty Dom Nerona
Zwiedzanie z przewodnikiem i w kaskach na głowach (chyba ze względu na niskie rusztowania, które służą archeologom do prac). Na ścianach domu zachowało się trochę fresków i zdobień, jednak największe wrażenie robi możliwość obejrzenia tego, jak rezydencja oraz starożytny Rzym wyglądały w rzeczywistości (tj. jak sobie wyobrażamy). Mianowicie w trakcie zwiedzania Domus Aurea jest moment, kiedy zakładamy gogle VR i przenosimy się w czasie. Doświadczenie naprawdę niesamowite, zwłaszcza, że animacja porusza się też z góry na dół i do przodu („wyjeżdżamy” przed pałac), wrażenie jest niezwykle rzeczywiste, aż się kręci w głowie. Możemy zobaczyć wspaniałe akwedukty, Palatyn, baseny Nerona, kolumnadę Domus Aurea, wszystko takie, jakie prawdopodobnie oglądał Neron.
To zrobiło na nas tak olbrzymie wrażenie że… postanowiłam kupić sobie taki sprzęt 😀
Udało mi się znaleźć fragment wizualizacji, źródło: italymagazine.com
7. Kościół Klemensa – pora na smaczek, który czeka na nas w Bazylice di San Clemente. Na poziomie gruntu współczesnego mamy przyjemny kościół z XII wieku, zdobiony średniowiecznymi mozaikami, renesansowymi i barokowymi freskami. Ale to, na czym stoi ten budynek, sprawia, że człowiek łapie się za głowę z niedowierzania.
Pod Bazyliką mamy trzy poziomy – trzy budynki (zwiedzanie kosztuje 10 euro, wejście wewnątrz kościoła). Pierwszy z nich to olbrzymia bazylika z IV/V wieku. Zachowała się doskonale, chociaż jest bardzo surowa. Ściany pokrywają tylko gdzieniegdzie wyblakłe freski.
U góry bazylika obecnie, na dole podziemna, źródło: newliturgicalmovement.org
Drugi poziom, przedchrześcijański – mitreum, czyli świątynia boga Mitry. Popularny w starożytnym Rzymie kult, którego świątynie często budowano pod ziemią. Tutaj mamy dodatkowo namacalny dowód na to, jak chrześcijaństwo walczyło z pogaństwem. Między innymi stawiając nowe świątynie w miejsca starych.
Część Mithreum, rzeźba boga Mitry, źródło: wikimedia.org
Częścią świątyni była też szkółka oraz kamienica mieszkalna. Możemy spacerować po doskonale zachowanym cudzym domu. Widzimy freski na ścianach, malunki imitujące kafle ozdobne, wykładaną we wzór małej jodełki podłogę (tak swoją drogą, „mała jodełka” to typowy starorzymski wzór), ozdobnie układane cegły.
Trzeci poziom – strumień, który możemy obserwować w prześwitach ścian i podłóg, oraz usłyszeć w wielu miejscach tych podziemi. W jednym z pomieszczeń kamienicy jest też dziura w ścianie na tyle duża, że można wsadzić rękę do zimnej, rwącej wody (przypuszczamy, że mógł to być kibelek, ale nie mamy pewności 😉 )
Miejsce jest niesamowite, świetnie zachowane i robi niezwykłe wrażenie. To nie jakieś tam resztki, kamienie i kawałki kolumn. To całe pomieszczenia, które pewnie i dziś dałoby się użytkować.
8. Casa Romana– lub po prostu rzymskie domy. Jeden z nich odkryliśmy pod kościołem Świętych Jana i Pawła na Celium (41.886389, 12.492222) (chociaż właściwie wejście jest z boku, pod portykami). Możemy znowu zejść poniżej gruntu i zobaczyć częściowo zachowaną, piętrową kamienicę, w którą wmurowano fundamenty kościoła stojącego nad nią. Pomiędzy dwoma podziemnymi budynkami znajduje się też ówczesna, brukowana droga, na której możemy stanąć i przeczytać, że tędy przebiegał lokalny szlak handlowy (kupcy, sprzedawcy warzyw, mieszkańcy). Jest też zejście do łaźni, ale niestety nie było do niej dostępu. Łącznie odkryto, że kościół wybudowano na pozostałościach co najmniej pięciu różnych budynków!
9. Krypty w kościołach – w sumie to nie jest nic takiego, w okolicach ołtarza, w niektórych kościołach znajdziemy schody w dół, do krypty. Przeważnie będzie tam kolejny ołtarz, czasem z relikwią jakiegoś świętego. Miejsca przeważnie są surowe albo pokryte freskami, bywają jednak i bogato zdobione. Zawsze jednak ma się wrażenie pewnej niezwykłości.
U góry i po lewej bogato zdobione ołtarze pod właściwym ołtarzem, po prawej skromny kościółek z zejściem po lewej stronie
To tylko garść najciekawszych punktów naszym zdaniem.
Rzym jest pełen takich podziemnych miejsc. Na przykład słynna Piazza Navona powstała na stadionie, stąd jej podłużny kształt. Niestety ze stadionu prawie nic się nie zachowało, a dostępne muzeum nie jest warte zwiedzenia. Pod wspaniałościami, które pozostały po starożytnych kryją się kolejne skarby. Podobno odkryto dopiero tylko 10% wszystkiego! A zejście pod ziemię, żeby zobaczyć zapomniany przez tysiące lat świat, dostarcza niesamowitych wrażeń. Jeśli będziecie więc w Rzymie, powinniście spróbować odwiedzić chociaż jedno z takich miejsc, naprawdę pod ziemią 🙂
Inne wpisy o Wiecznym Mieście, które Was mogą zainteresować znajdziecie pod tymi linkami:
Jedną z ważniejszych rzeczy podczas podróży (ale nie tylko 😉 ) jest jedzenie 🙂 Uwielbiamy próbować nowych potraw, po pierwsze dlatego, że lubimy kulinarne eksperymenty a po drugie dlatego, że dzięki jedzeniu można choć trochę poczuć kulturę kraju, w którym właśnie przebywamy. A po trzecie, najważniejsze, czasem po prostu nie ma nic innego 😀
W każdym razie mamy dla Was listę pyszności, z którymi zetknęliśmy się podczas naszych wypraw. Warto wziąć ją sobie do serca i kiedy będziecie w miejscach, o których mowa poniżej, poszukać tych smaków (czasem i w Polsce można je spotkać, ale nie zawsze to to samo). Z reguły nie są to rzeczy drogie.
Jesteście najedzeni? Bo po przeczytaniu tej listy gwarantuję, że zacznie Wam burczeć w brzuchach! 🙂
Greckie jogurty – to jest nasz hit numer jeden. Nigdzie nie dostaniecie takich jogurtów jak w Grecji, a to, co znacie pod tą nazwą w Polsce (lub gdziekolwiek poza Grecją) nie ma z nimi nic wspólnego. Niestety. Jogurty greckie w Grecji, te najlepsze, sprzedawane są w kamiennych miseczkach, owinięte folią spożywczą z małą naklejką firmy. W kamionce znajdziecie pokryty grubym kożuchem jogurt tak gęsty, że łyżka w nim stoi. Ale ten kożuch nie jest taki obleśny, jak ten, który zbiera się na przykład na mleku, to gruba, jogurtowa skórka, wcale nie obrzydzająca. Pyszna (a wierzcie mi, kożuch mleczny mnie wyjątkowo brzydzi). Smak jogurtu jest kremowo kwaskowy. Można go jeść saute, na słono i na słodko. W trasie często żywiliśmy się tymi jogurtami i kopertą z ciasta filo (albo może to było francuskie) z kremowym nadzieniem o smaku waniliowym (dostępną w każdym Lidlu). Jakie to było razem pyszne 🙂
Albańskie Fergese me gijze – hit numer dwa. Paprykowo – pomidorowa pasta z serem w stylu fety albo bardziej twarogu, cebulką i oliwkami. Sprzedawali ją w słoikach, z tego co czytałam, można było używać jej do mięsa, zapiekając je w tym sosie. Pyszności. Przepis na ten sos można znaleźć po polsku w Internecie i nie jest zbyt skomplikowany, mam w planach wykonanie 😉
Włoska pizza – nie mogło zabraknąć włoskiej pizzy w zestawieniu. Jak się okazuje są pizze włoskie na grubszym i cieńszym cieście (w Rzymie na cienkim), ale nigdy z tymi okropnymi ciastowymi brzegami (no, chyba, że całe są jednym wielkim nadzianym brzegiem, ale wtedy to nie pizza, to calzone (po włosku „skarpeta”). Trzeba uważać, aby nie dać się nabrać na lokal w którym podają pizzę rozmrażaną, albo kupując pizzę na kawałki – żeby nie dostać zimnego. Świeżutka włoska pizza jest soczysta od sosu pomidorowego, sera (konkretnie mozzarelli), który się po niej rozpływa i oliwy. Dobrą pizzerię poznaje się podobno po tym, jaką robi margheritę i bywa, że taka zwykła margherita to prawdziwe niebo w gębie 🙂
Uwaga! Nie spodziewajmy się dostać sosu do pizzy (pomidorowego ani tym bardziej czosnkowego!). Nie prośmy też o niego – nie zrozumieją nas, a jeśli jednak, to popełnimy faux pas! No i dodajmy: przy włoskiej pizzy nie jest on do niczego potrzebny! 🙂
Chleb w Albanii, Grecji i we Włoszech – Już kiedyś wspominaliśmy, że w Albanii mają najlepszy chleb w Europie. Później się okazało, że w Grecji i we Włoszech też można znaleźć takie pieczywo, że człowiek ma ochotę sam zjeść kilo chleba 😉 Chrupiąca ale niezbyt twarda skórka i mięciutki, puszysty ale nie gąbkowaty środek, a kiedy jeszcze jest ciepły i pachnący…? Mniam!
Może na zdjęciu nie wygląda najlepiej ale smakuje wspaniale
Czewapcze(cevapcici) w Kosowie i Macedonii – czyli podłużne kawałki mięsa grillowane i podane z grillowanym chlebem w rodzaju pity. Na pewno kojarzycie, takie zrobione w czewaptorii – mięsnym barze szybkiej obsługi, smakują naprawdę wybornie.
Surówka z białej kapusty w Kosowie – taką surówkę jedliśmy tylko w Kosowie (jako dodatek do czewapczy), kilka lat temu i teraz. Próbujemy samodzielnie powtórzyć ten smak, ale nie do końca wychodzi. Kapusta ma swój naturalny kolor, chrupie i jest kwaskowa w smaku jakby z octem, tylko, że nam ocet zażółca kapustę a tam nie ma takiego efektu… Może ktoś z Was zna przepis? 😉 Więcej o Kosowie możesz dowiedzieć się z wpisu Kosowo, czy jest się czego bać?
Suróweczka, najważniejszy składnik dania
Burki– burek na Bałkanach a w Albanii – byrek, to po prostu zapiekane ciasto francuskie z nadzieniem mięsnym, serowym lub szpinakowym z serem. Może być podłużny lub okrągły. Niestety w wielu miejscach burki są gumowate i mają mało nadzienia. Ale kiedy już traficie na ten dobry, to będziecie chcieli jeść go cały czas 😉
Fasola w pomidorach z ziemniakami w Grecji– robiliśmy zakupy w jakimś większym markecie w Grecji i to było jedyne danie gotowe, które mogliśmy kupić i od razu zjeść na ciepło. Nigdy nie sądziłam, że zielona fasolka z pomidorami to będzie dobre połączenie, ale okazało się genialne. Do tego cebulka, ziemniaki i oliwa. Proste, łatwe i pyszne.
Tzatziki i tarama– przede wszystkim takie, które można kupić na wagę. Tyczy się to zwłaszcza tzatzików, bo wtedy są robione na prawdziwym, gęstym jogurcie. Co do taramy lub taramosalaty (właściwa nazwa) – jest to pasta dla wielbicieli rybno – kwaskowych smaków (nie zrażajcie się jej dziwnym różowym albo łososiowym kolorem). Jej głównym składnikiem jest kawior, ale nie bójcie się, nie kosztuje tyle co kawior. W Grecji można znaleźć 200 gramów taramy za jedno euro.
Może nie wygląda zbyt apetycznie, ale za to jest pyszna
Małe rybki smażone bardzo krótko na głębokim oleju– jedliśmy je w Grecji, konkretnie w rodzinnej knajpce w miasteczku Florina. Nigdy później nie udało nam się zjeść takich samych, ani w knajpie, ani w lepszej restauracji ani tym bardziej jak robiliśmy je sami, ale wspomnienie do którego wzdychamy pozostało.
Pate di fegatto czyli pasztet wątróbkowy. Toskański mus z wątróbki, którego w Rzymie nie znajdziecie, niestety (szukaliśmy wszędzie!). Występuje za to w marketach w Kampanii – kupuje się go na wagę, nakładany wielką łyżką do plastikowego pojemniczka, na wierzchu zawsze zbiera się oliwa. Przepyszny, co tu dużo mówić. A przepis jest na tyle prosty, że udało nam się nieraz samodzielnie zrobić taki pasztet w domu i wychodził wyborny! 🙂
Pesto z radicchio czyli czerwoną cykorią– koniecznie z dodatkiem słoniny (lub boczku), po włosku po prostu radicchio con speck. Inaczej będzie gorzkie. Pesto ma kolor różowy a w smaku jest wyraziste, lekko kwaskowe, czuć też ser, który jest w składzie. W sumie ciężko opisać smak, ale jest naprawdę pyszne 🙂 Najlepiej smakuje z włoskim makaronem z rodzaju pasta fresca.
Okej, dosyć tych obiadowych dań, przejdźmy do słodkości!
Włoskie ciasteczka migdałowe– czyli amaretti, zwłaszcza morbidi – co znaczy miękkie. Niestety nie należą do najtańszych słodyczy, ani w Polsce ani we Włoszech, ale uwielbiam ich smak 😉
Włoska kawa– po pierwsze w sklepach (zwłaszcza dużych) mamy bardzo duży wybór kaw sypanych, w tym takich specjalnie do kawiarki. Kiedy już się opanuje sztukę parzenia kawy w tym urządzeniu (a wbrew pozorom to wcale nie jest takie łatwe) możemy delektować się naprawdę pysznym smakiem. Ale przede wszystkim należy wejść na kawę do włoskiej kawiarni, gdzie mają duży, stary ekspres, zamówić i rozkoszować się pysznym smakiem napoju. Ba, nawet kiedyś weszliśmy do McDonalds’a, bo mieli tam kawiarniane stoisko z olbrzymim ekspresem. I kawa była świetna.
Kawa przy barze jest tańsza niż przy stoliku, pamiętajcie 😉
Cannoli sycylijskie ciastko z kremem– Włosi mają bardzo smaczne słodycze, chociaż my chyba zostaniemy wierni profiterolkom i tiramisu, ale cannoli to popularne (zwłaszcza w Rzymie) ciastko z kremem. Ciasto przypomina w smaku i kruchości faworka, tylko nadziane jest dużą ilością bardzo smacznego kremu. Jedno ciastko kosztuje jedno euro, dosyć sporo, ale warto spróbować.
Kołacz węgierski albo kurtosz albo Kürtöskalács albo trdelnik– tak naprawdę pochodzi ze Słowacji, a najbardziej popularne jest chyba w Rumunii (często przy szosach zobaczycie dymiące jak grill stoiska – tam można je prawie na pewno kupić). Od niedawna można je też spotkać w Polsce i całe szczęście, bo to kręcone ciasto jest pyszne! Chrupiące na zewnątrz, miękkie w środku. Ciasto kręci się na wałkach w piekarniku, po zdjęciu jest bardzo gorące i obłędnie pachnie. Paluchami odrywamy pasma jeszcze ciepłego ciasta i pałaszujemy nim zdąży wystygnąć 😉
Greckie ciasto pomarańczowe– czyli deser z ciasta filo, ciężki i wilgotny, niezbyt słodki, idealnie wyważony smak z nutą pomarańczy. Boski 🙂 Musicie spróbować będąc w Grecji, ale z przepisów, które znalazłam, wynika, że i samemu można łatwo zrobić 🙂
Panettone– o nim już pisaliśmy. Włoski rodzaj babki bożonarodzeniowej z rodzynkami, skórką pomarańczy, czasami z migdałami. Idealne panettone jest mięciutkie i wilgotne. Próbowaliśmy wyrobów kilku firm i najlepsze (a niedrogie!) było od Balocco, pamiętajcie w razie czego 😉
Panettone z rodzynkami i skórką pomarańczy
Owoce z drzewa– towar sezonowy, ale jasne jest, że jak widzicie na drzewie dojrzałe owoce to musicie ich spróbować 🙂 Nam jak do tej pory udało się zjeść świeżo zerwane figi (pyszne!), granaty, pomarańcze, mandarynki, cytryny, czereśnie, grejpfruta, banany (na Cyprze), winogrona, migdały, daktyle, sharony, no i jabłka (ale na południe od Toskanii raczej niedobre, chyba że rosną na znacznej wysokości nad poziomem morza, np. w Macedonii były smaczne, ale tam było prawie 1000 m npm :). Widzieliśmy też pola arbuzów i plantacje kiwi. No i oliwki, ale tych nie polecamy prosto z drzewa 😉
Oliwki prosto z drzewa
Gofry z lodami i bitą śmietaną– tego się nie spodziewaliście, co? 😀 Nigdzie gofry z lodami i bitą śmietaną nie smakują tak, jak nad polskim morzem (i nigdzie nie są takie drogie 😀 )!
Gofry nad Morzem Bałtyckim
No i na koniec dwa rozczarowania.
Włoskie (zwłaszcza sycylijskie, ale w Rzymie bardzo popularne) przekąski: suppli i arancini. To kulki ryżowe obtoczone w cieście. Suppli mają nadzienie z mozzarelli a arancini z mięska i oliwki. Oba niezłe ale bez szału, niestety.
Kebab turecki. Co prawda nie jedliśmy ich w Turcji tylko po tureckiej stronie Cypru i Sarajewa, ale za każdym razem rozczarowywał smakiem – mięso przesmażone i suche, mało warzyw, zbyt ostry lub zbyt mdły sos. Wiecie gdzie był najlepszy? W Warszawie pod Dworcem Centralnym! 🙂
No, ale mam nadzieję, że teraz już wiecie na co zwrócić szczególną uwagę podczas własnych wyjazdów 😉
Bazylika świętego Piotra w Watykanie to jeden z punktów obowiązkowych podczas zwiedzania Rzymu. Nie mogło tam zabraknąć również nas, ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali zwiedzić również nekropolii.
Widok na Bazylikę św. Piotra
Jak dostać się do podziemi Watykanu?
Przede wszystkim na zwiedzanie nekropolii watykańskich należy się umówić. Postępując zgodnie ze wskazówkami znalezionymi w Internecie napisaliśmy maila na adres scavi@fsp.vai podaliśmy potrzebne informacje: ilu będzie uczestników, ich imiona i nazwiska, przedział dat, które nam odpowiadają na zwiedzanie, preferowany język przewodnika (języki są podane do wyboru, podobno jest też polski ale nie było w terminie, który nas interesował) oraz dane kontaktowe. Należało też wpłacić od razu po 13 euro od osoby (tzn. przed wizytą, mieliśmy na to pięć dni).
Dziennie nekropolie może zobaczyć tylko 240 osób, liczyliśmy się więc z tym, że proponowany przez nas termin nie będzie dostępny i że biuro wykopalisk odpisze nam dopiero za jakiś czas. Odpowiedź jednak dostaliśmy tego samego dnia, wyznaczono nam godzinę oraz datę spośród dni, które nam pasowały.
W dniu, kiedy mieliśmy zwiedzać podziemia Watykanu planowaliśmy najpierw zobaczyć Bazylikę, ale zdaliśmy sobie sprawę, że to środa – a w środy papież odprawia audiencje i Bazylika w tym czasie jest zamknięta. O tym warto wiedzieć, planując zwiedzanie.
Bazylika świętego Piotra
Po południu więc stawiliśmy się pod biurem wykopalisk. Przekroczenie murów Watykanu jest niesamowitym uczuciem. Dodatkowo fakt ten umilają strażnicy, wszyscy napotkani byli bardzo uprzejmi.
Nekropolie zwiedzaliśmy w mniej więcej siedem osób. Grupy są zwykle maksymalnie 12 osobowe, ale według mnie 12 osób to za dużo, miejsca w środku jest zbyt mało, żeby móc zebrać się wokół przewodnika.
Do nekropolii schodzimy pod bazylikę. Jest tam duszno i bardzo wilgotno a do tego wąsko. Wilgoć ponoć pomaga zakonserwować i utrzymać w dobrym stanie ściany podziemnych grobowców.
Zdjęć nie wolno tam robić, ale po pierwsze, nasza przewodniczka mówiła całkiem ciekawe rzeczy, więc słuchało się jej z przyjemnością (ale i pewnym skupieniem, gdyż mówiła po angielsku) a po drugie raczej niewiele by z nich wyszło. Mało jest tam miejsca, aby uzyskać dobry kadr.
Nekropolie watykańskie
Wycieczka prowadziła również przez grób świętego Piotra oraz pierwszą bazylikę (zachowaną w całości). Wszystko robi duże wrażenie. Sama bazylika jest bogato zdobiona złotem i freskami, możemy też podziwiać wspaniały malachitowo – marmurowy ołtarz.
W każdym razie miejsce jest niesamowite, nie tylko dla chrześcijan ale i dla wielbicieli starożytności, historii i tajemnic. Doskonale widać warstwy życia Wiecznego Miasta – nekropolie znajdowały się na poziomie starożytnego Rzymu, a później przeszliśmy piętro wyżej (do bazyliki), ale wciąż pod ziemią – pod podłogą obecnej bazyliki.
Wycieczka trwa około półtorej godziny a miłą niespodzianką na koniec jest to, że po przejściu przez groby papieży przechodzimy do bazyliki świętego Piotra, pomijając kolejkę.
Bazylika świętego Piotra
Sama bazylika okazała się olbrzymia, zrobiła na nas duże wrażenie. Jest bardzo bogato zdobiona zdobiona i po prostu wielka.
Ołtarz w bazylice świętego Piotra
Wnętrze bazyliki świętego Piotra
Ale punktem obowiązkowym była też kopuła. Na balkon możemy się dostać windą lub wejść po schodach (10 i 8 euro). Odcinek, który pokonuje winda jest najłatwiejszym i niewiele ułatwia. Schody są bardzo niskie, pochyłe, szybko się po nich wchodzi. Trudności pojawiają się od balkonu, gdzie każdy musi już iść o własnych siłach. Stopnie stają się wąskie, wysokie, aż przechodzą w spiralę, jest wąsko, bardzo kręto i kręci się w głowie. Co prawda w końcu przestają ale nie jest lepiej.
Panorama na miasto z bazyliki
Ściany stają się pochyle, mamy też fragment spiralnych schodów po których wchodzimy trzymając się liny zamiast poręczy (brzmi strasznie ale nie jest tak źle).
Osoby mające problemy ze stawami, błędnikiem czy z nadciśnieniem lub oddechem, mogą mieć duże trudności wchodząc na kopułę. Podobno wejście bywa też zatłoczone, więc nie ma chwili na odpoczynek. My nie mieliśmy tego problemu, bo na szczęście nikt za nami nie szedł.
„Balkon wewnętrzny kopuły” z widokiem na wnętrze bazyliki oraz mozaiki na ścianach a później wspaniała panorama na Plac świętego Piotra i Rzym zapierają dech. Widać też dobrze sam Watykan oraz ogrody watykańskie.
Wnętrze kopuły bazyliki św. Piotra
Schodząc możecie trochę czuć drżenie ud, jeśli jesteście z tych mniej wysportowanych 😉 oraz ból kolan lub kostek.
Z kopuły wyjście prowadzi do wnętrza bazyliki, dlatego, jeśli ktoś rozpocznie zwiedzanie od zdobycia kopuły, to nie musi się martwić, że będzie musiał stać w kolejce drugi raz.
Dach bazyliki świętego Piotra
Nekropolie i bazylikę wraz z kopułą bez większego problemu można zwiedzić w jeden dzień (my zaczęliśmy o 13:30 a skończyliśmy koło 17). Jeśli możecie sobie pozwolić na wejście na kopułę to polecamy zdobyć całość 🙂 Wyjdzie Wam bardzo interesująca i fajna wycieczka.
Tydzień temu poznaliście miejsca, które najbardziej nam zapadły w pamięć – w pozytywnym znaczeniu, dzisiaj dla odmiany podzielimy się z Wami tym, co nas najbardziej rozczarowało. Kolejność przypadkowa, z północy na południe 😉
Przepaść Macochy(Czechy) – to miał być największy lej krasowy w Czechach i środkowej Europie (138 m). Zdjęcia w Internecie wyglądają zachęcająco, więc mieliśmy smaka na to miejsce.
Okazało się jednak, że po pierwsze bilety na zwiedzanie jaskini trzeba było rezerwować z rocznym wyprzedzeniem (no, może przesadzam, ale dużo wcześniej, zanim przyjechaliśmy) a po drugie przepaść jest zarośnięta i w sumie nie robi większego wrażenia. Na dole ledwo widać jeziorko. Z góry miejsce szału nie robi.
Villach(Austria) – niby jedno z największych miast Austrii, ale że kraj sam w sobie mało ludny, to i (bodaj) siódme największe miasto jest po prostu dziurą. Tak sennego miasteczka tej rangi dawno nie widzieliśmy, a może i nigdy. Położone fantastycznie – między Karawankami a Alpami, niby atrakcyjne turystycznie, a… puste, bez życia. Może nie wymarłe, ale jakby zamarłe. Dla nas to nawet lepiej, ale mieszkając tam chyba można by się zanudzić. No chyba, że zimą jest lepiej (mają np. skocznię)… Ale jak zimą może w ogóle być pod jakimkolwiek względem fajnie? :p
3. Chorwacja– tak, tak. Chorwacja chyba już obrosła na naszym blogu w legendę 😀 ale to dlatego, że pogodę mieliśmy prawie cały czas tak fatalną, że nic tylko płakać (przynajmniej dla mnie była to walka na śmierć i życie, M. znosił niedogodności lepiej). Lało i wiały huragany, jedno i drugie na zmianę albo i na raz. A sam interior kraju też bez rewelacji. Do tego bardzo kiepskie zaopatrzenie w sklepach, ale za to pieruńsko drogo. Więc jak już Chorwacja to lepiej nie, ale jeśli jednak koniecznie tak, to tylko latem i tylko nad morzem 😉
4. Serbia– w Serbii byliśmy już wcześniej, w 2011 roku, wtedy jej naddunajski wschód nas oczarował, ale reszta kraju wydała się brzydka i nieciekawa (poza Belgradem, który jest brzydki ale ciekawy). Również w tym roku, chociaż zahaczaliśmy tylko o południowo-zachodnie rubieże, to Serbia nas nie zachwyciła (poza tym jednym miejscem – przełomem rzeki Uvac), chociaż mogłaby, gdyby chciała. Ale nie chce. Bardzo dużo porozrzucanych śmieci, „dzikich” wysypisk, zaniedbane okolice, brzydkie i smutne miasta i miasteczka.
5. Kanion Matka(Macedonia) – przyznam szczerze, takich miejsc widzieliśmy na pęczki, może dlatego na nas nie zrobił wrażenia. Idziesz wzdłuż góry, po jednej stronie skały a po drugiej jezioro i znowu góra. Niby jest ładnie (i wstęp za darmo) ale wszędzie leżą śmieci, nie widać też niczego przed tobą, bo widoki zasłania zawsze jakiś kawałek skały. Warto też dodać, że spokój tego miejsca zakłóca muzyka z przepływających łódek, która bardzo się niesie po wodzie i wszyscy ją doskonale słyszą. O świergocie ptaków można zapomnieć. Generalnie jednak widokowo nie jest źle, ale żeby tam specjalnie jechać, no to nie.
Wąwóz Macocha i wszędzie śmieci
Pociągi w Macedonii – minus wielki jak stąd do Skopje. Nie tylko za to jak paskudnie i nieprzyjemnie potraktował nas człowiek z obsługi pociągu (nakrzyczał na nas, że rowerów pociąg nie przewiezie i koniec kropka i w ogóle nie gada z nami), ale też za to, że pociągi w Macedonii w teorii w ogóle nie przewożą rowerów (dość dziwne samo w sobie). Jeden nas jednak przewiózł, ale był w takim stanie, że mieliśmy ochotę wykąpać się w spirytusie, żeby się odkazić 😛
Delfy(Grecja) – Spodziewałam się po samym mieście jakichś rewelacji, sama nie wiedząc w sumie jakich. Okazało się, że samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania, to głównie dwie ulice, jedna turystyczna z hotelami i knajpami, druga raczej mieszkalna. Ale w sumie nie ma się co dziwić, Delfy rozbiły się na zboczu wysokich gór, miejsca miały niewiele, a chodziło głównie o opiekę nad wyrocznią. Delfy jednak nadrabiają przyjemną atmosferą i boskim widokiem, ale to Grecja, co się dziwić 😉
U góry od lewej: widok na wyrocznię delficką, widok z Delf na morze, na dole: uliczki w samych Delfach
Alberobello(Włochy) – o Alberobello krążą prawie legendy, jak tam pięknie, uroczo, cudownie. Okazało się jednak, że to przede wszystkim miasto jakich wiele, nie ma w nic ciekawego poza tą jedną małą dzielnicą (?) białych trulli. I rzeczywiście, całkiem jest tam ładnie, ciekawie i dość niezwykle, ale żeby zaraz szaleć z zachwytu? Dodatkowo pewniej „dziwności” temu miejscu nadaje fakt, że w trullach mieszkają ludzie. Normalnie sobie żyją. Jak byście się czuli, gdyby wam codziennie zaglądali w okna ciekawscy turyści i robili zdjęcia wszystkiego dookoła? Na plus miastu trzeba zaliczyć, że kupiliśmy tam najwspanialszy chleb na całej wyprawie, a może i w życiu 🙂 A w ogóle to M. się nie zgadza z moją oceną Alberobello – jemu się podobało. Więc cóż tu się dziwić, ze innym też? 😉
U góry po lewej, widzicie panią w mieszkaniu?
Półwysep Gargano(Włochy) – Miejsce bardzo ładne, ale we Włoszech są o wiele ciekawsze i dużo piękniejsze miejsca (chociażby Amalfi). Dlatego Gargano znajduje się na tej liście, bo miały być zachwyty a było „tylko” bardzo ładnie 😉
Kefalonia(Grecja) – sama wyspa niezbyt nas oczarowała, poza jaskinią Melissani właściwie nie była miejscem, które nam zapadło w pamięć. Dużo lasów, mało widoków, plaże bez dodatkowych atrakcji (typu klify i urwiska) 😉 No, ale był big, więc obecność (dla M.) obowiązkowa 😉
Volos(Grecja) – miasteczko, które Grecy nam zachwalali jako przepiękny kurort. A jego jedynym urokiem było to, że znajdowało się nad morzem i u stóp gór (aczkolwiek niezaprzeczalna zaleta, to trzeba przyznać). Volos przypominał trochę Sopot. Tylko widoki lepsze 😉
Volos, Grecja
Na szczęście miejsc, które rozczarowały, było dużo mniej, niż tych, które miło zapadły w pamięć i dlatego trzeba się było postarać, żeby również i tutaj dobić do 11 😉
A tu znajdziesz linki o tym, co było najfajniejsze i jak nam się podróżowało przez Bałkany i południe Włoch:
Wpis powstał pod wpływem pytania, które padło podczas rodzinnego spotkania w Rzymie – co nam się najbardziej podobało w trakcie wyprawy po bałkańskiej części europy? Ciężko było na nie jednoznacznie odpowiedzieć, bo każdemu z nas zapadły w pamięci różne miejsca, a było ich jednak sporo. Dlatego postanowiłam, że zbiorę te najpiękniejsze (i najciekawsze) punkty naszego pierwszego etapu podróży i stworzę z nich listę, która może i Was zainspiruje do odwiedzin w tych zakątkach Ziemi 🙂 No to zaczynamy!
Od najsłabszego 😉
Prisztina, stolica Kosowa (tu znajdziesz wpis o podróży przez Kosowo!). Prisztina znajduje się w naszym zestawieniu ze względu na to, iż oferuje o wiele więcej niż się od niej oczekuje. Prężnie się rozwija i wydaje się być całkiem w porządku miejscem do życia (nie to, żebyśmy chcieli, ale jest tam lepiej niż sądzicie 😉 ), zwłaszcza jak na fakt, że jeszcze kilka lat temu była całkowicie w budowie i że Kosowo dopiero od kilku lat buduje swoją pozycję na mapie świata (a i tak nie jest uznawane przez niektóre kraje). A poza tym mają tam przepyszne i tanie jedzenie 🙂 (zamiast robić jedzenie w domu opłacało się wyskoczyć do knajpki 🙂 ).
Od lewej: Biblioteka Narodowa, osiedle, główny deptak
Skopje, stolica Macedonii (dowiedz się więcej, jak było w Macedonii). Miasto specyficzne, ciekawe, dziwne. Wszędzie w centrum olbrzymie posągi, budynki i mosty stylizowane i nawiązujące do okresu starożytności (Skopje odbudowuje się po trzęsieniu ziemi i podkreśla historię kraju, gdzie tylko może). Warto wspomnieć, że w Skopje jest też część orientalna (targi, knajpki, meczety). Z dala od centrum znajdziemy zarówno miejsca spacerowe jak i wielkie, komunistyczne bloki w bardzo wymyślnych, trochę futurystycznych formach. Wybierając się do Macedonii warto mieć na uwadze możliwość odwiedzin Skopje.
Od lewej: Most Sztuki, widok na centrum, częściowo opuszczone blokowisko
Sarajewo, Bośnia i Hercegowina (kliknij i przenieś się na bośniackie stepy). Zdziwieni? Sarajewo zasługuje na to, aby było o nim głośno. Podnosi się po tragedii jaką była wojna na Bałkanach w latach 90. XX w. I chociaż żyje się tam ciężko (chociażby ze względu na to, że ludzie w większości przypadków pracują na dwa etaty albo prowadzą we dwie osoby sklepy czynne całą dobę cały tydzień), to sądzę, że wkrótce Sarajewo będzie w stanie zapewnić swoim mieszkańcom dobry poziom życia. Ale to też po prostu bardzo ciekawe i klimatyczne miasto, trochę europejskie trochę wschodnie, trochę nowoczesne a trochę tuż powojenne. (A co ciekawe w Rzymie mają takie same tramwaje jak w Sarajewie. Przypadek? 😉 )
Od lewej: meczet i część rynku, widok na miasto, uliczka w orientalnym centrum
Matera we Włoszech (więcej o bella Italia pod tym linkiem). Nie może jej zabraknąć, to niezwykłe kamienne miasto w środku zwykłego włoskiego miasta, jakich wiele. Ale wystarczy, że zejdziemy po kamiennych schodkach, poziom niżej niż nowoczesny deptak i zanurzamy się w zupełnie innym świecie, chociaż dzisiaj pełnym ekskluzywnych restauracji i hoteli, ale mimo to niezwykłym, zwłaszcza, gdy poznamy odrobinę historię.
Widok na Sassi, Matera
Alpy (austriacki tydzień wyprawy rowerowej – klik).Chyba każdy, kto widział, zgodzi się, że robią niesamowite wrażenie, a my nie byliśmy jeszcze w obrębie tych najwyższych (tzn. ja nie byłam). Bardzo wysokie, majestatyczne góry, których wierzchołki pokryte są lodem, nawet w środku lata. A do tego jeszcze dane nam było zobaczyć lodowiec Dachstein (mieliśmy na niego widok z namiotu, na kempingu w Austrii). Efekt wow gwarantowany, zwłaszcza przy zachodzie słońca 😉 (A w samej Austrii warto odnotować jeszcze uroczy Hallstatt! 🙂 )
Od lewej: Hallstatt, Alpy Juliijskie, Dachstein na wielkim zbliżeniu
Słowenia(klik!). Sama w sobie bardzo mnie urzekła. Malutki kraik z pięknymi Alpami, kawalątkiem morza (uroczy Piran), soczystą zielenią traw, szemrzącymi strumieniami, wodospadami, ładną pogodą. Fajne miejsce na urlop! 🙂
Od lewej: część górska, Kobarid, Piran i wybrzeże
Polignano a Mare we Włoszech (przenieś się na słoneczne wybrzeże Italii).Miasteczko na klifie, które wygląda jakby unosiło się nad turkusową wodą Morza Adriatyckiego, domy zbudowane są z piaskowej cegły, wyglądają jakby były częścią klifu. Ale miasto nie tylko z oddali wygląda uroczo, bo spacerując po nim widzimy niesamowicie misterne małe podwóreczka, poprzytulane do siebie kamieniczki, każda inna, na innym poziomie i w nieco innym stylu, ale każda zadbana, a wszystkie razem w jakiś sposób tworzą spójną całość. Kolorowe napisy, ceramiczne dekoracje, kwiaty i ozdoby. To miejsce jest niezwykłe i ma bardzo wiele uroku.
Polignano a Mare, Włochy
Jeziora Plitwickie w Chorwacji (O tym, jak Chorwacja dała nam popalić przeczytasz tutaj). Trzeba przyznać, że jest to klasa sama w sobie, nawet podczas niepogody (ale wtedy turystów jest najmniej a i tak za dużo 😉 ). Bardzo duży, zielony obszar, gdzie wszędzie jest woda – wodospady (jedne koło drugich), strumyki i strumienie, jeziora. Chodzimy po drewnianych mostkach, nad wodą albo tuż obok strumieni, świetne miejsce. Uwaga, dobrze skorzystać z toalety przed wejściem 😉
Od lewej: Klify i Kanał Miłości na Korfu, Zatoka Wraku Zakhyntos, Ląd: Meteory, Wąwóz Wikos, wybrzeże
2. Rzym (nasze pierwsze wrażenia przeczytasz pod tym linkiem). Oczywista oczywistość, właściwie jest poza skalą, bo nie ma niczego, co można by do niego porównać. Centrum miasta to żywa historia starożytności, która wciąż robi niesamowite wrażenie, a spacerując po uliczkach Wiecznego Miasta zawsze możesz odkryć coś niezwykłego. Ponadto jest tu 400 kościołów do których naprawdę warto zaglądać, bo możecie trafić na prawdziwe perełki architektury i sztuki. Poznaj 16 rzymskich ciekawostek!
Od lewej: widok w stronę Watykanu, Villa dei Quintili, panorama Rzymu, Forum Romanum
Przełom rzeki Uvac w Serbii (o tym, jak zmarzliśmy w Serbii przeczytasz tutaj). Co tu dużo opowiadać, spójrzcie na zdjęcia. Miejsce nas oszołomiło i jest zdecydowanie naszym numerem jeden. Nie byliśmy w Ameryce, ale sądzimy, że może się mierzyć z Wielkim Kanionem. Ogrom przełomu i te meandry rzeki sprawiają, że Uvac zapiera dech. Co ciekawe jest zupełnie niepopularny turystycznie, ciężko do niego trafić a pobliska Sjenica jest ledwo zipiącym miasteczkiem, które mogłoby zbijać fortunę na przyjezdnych. Tak się jednak nie dzieje. Podajemy Wam koordynaty, może kiedyś się zapuścicie w tamte tereny: GPS: 43.360734, 19.961653
Przełom rzeki Uvac
Warto też dodać, że na uwagę zdecydowanie zasługuje bośniacki Mostar i wybrzeże Czarnogóry, ale w związku z faktem, że odwiedziliśmy te miejsca kilka lat temu, to teraz nasza trasa wiodła inaczej. Zaskoczeniem była też cała Albania, która okazała się bardzo przyjemnym krajem (link do podróży przez Albanię) 🙂
A na koniec bonus. Negatywne wyróżnienie dla Serbii, która ma wielki potencjał a koncertowo go marnuje… Niestety, przykro patrzeć na te wszystkie śmieci i ogólne zaniedbanie kraju 😦
Mamy nadzieję, że Ci co szukają inspiracji na najbliższy urlop, to dzięki temu podsumowaniu już ją znaleźli 😉
W tym roku Nowy Rok spędzamy inaczej niż zwykle, bo we Włoszech i do tego w rodzinnym gronie. Jesteście ciekawi, jak wygląda Sylwester w Rzymie i jak bawią się Włosi?
Historia
Nie będę Was zanudzać opowieściami na temat przeszłości, tylko zrobię krótkie intro, zobaczcie co z tego wyniknie 😉
Najpierw namieszał Julisz Cezar
Nowy Rok z datą 1 stycznia zawdzięczamy cesarzowi rzymskiemu Juliuszowi Cezarowi i jego reformie kalendarza (kalendarz juliański). Wcześniej data świętowania nowego roku przypadała na 1 marca, bo było to dzień, kiedy nowi konsulowie obejmowali rządy. Po reformie początek ich urzędowania przesunięty został na 1 stycznia. Dzień ten stał się świętem noworocznym nie tylko dla Imperium Starożytnej Italii ale również dla wszystkich jej prowincji.
A potem już poszło
Noc sylwestrowa w Rzymie była dniem radosnym a przez miasto przechodziły pochody, które spotykały się na Kapitolu, gdzie składano ofiarę bogowi Jowiszowi z dwóch białych byków. Po ceremonii urządzano huczne przyjęcia, przebierano się za zwierzęta, grano w kości, bawiono się na ulicach, pito dużo alkoholu, po ulicach chodziły gromady kuglarzy i błaznów (którzy wyłudzali pieniądze – dzisiaj nie potrzeba do tego Nowego Roku 😉 )
Rzymianie wierzyli, że jeżeli pierwszy dzień nowego roku spędzą wesoło, taki też będzie cały rok, jedzono też słodycze by słodkie były wszystkie kolejne dni – czy oba te przesądy nie pozostały po dziś dzień? 🙂
Pierwszego dnia nowego roku obdarowywano się również prezentami, początkowo były to podarki raczej skromne i symboliczne (np. gałązki lub liście wawrzynu, owoce, miód, placki). Z czasem zaczęto ofiarowywać cenniejsze przedmioty.
I świat stanął na głowie
Kilka dni przed Nowym Rokiem miały miejsce Saturnalia, które podobno mogły mieć dodatkowy wpływ na sylwestrowe świętowanie. Tego dnia panowała w Rzymie powszechna równość i swoboda (określane libertas decembris). Pan usługiwał swojemu niewolnikowi, a niesprawiedliwości społeczne zanikały.
Koloseum jest zawsze dobre, z fajerwerkami czy bez 😉
Teraźniejszość
Widzicie więc, że niewiele się zmieniło od czasów starożytnych 🙂 ale jak konkretnie dzisiaj wygląda sylwester w Rzymie?
Powiedzenie „jaki Nowy Rok taki cały rok” tutaj również istnieje, dlatego w ten dzień ważne jest wszystko: jedzenie, pogoda, towarzystwo, zabawa.
1.A skoro o jedzeniu mowa. Okazuje się, że Nowy Rok we Włoszech świętuje się przy stole! (ciekawe, czy wobec tego ulice będą pełne samych turystów? 😉 ) i dopiero po kolacji można rozważyć wyjście na imprezę, która odbywa się na ulicy (koncerty i spektakle na Circo Massimo, pokaz sztucznych ogni nad Koloseum).
2. W noc sylwestrową rzymianie jedzą przede wszystkim soczewicę, czasem w towarzystwie warzyw i boczku a czasem tłustego, wieprzowego mięsa zwanego cotechio czy zampone – to taki rodzaj wielkiej parówy, galaretowatej i okropnej 😛 (wpiszcie sobie w Google, ale pamiętajcie, że co raz się zobaczyło tego już się nie „odzobaczy” 😉 ). Soczewica ma zapewnić finansowy dobrobyt w nadchodzącym roku.
Rzymska soczewica przyrządzana jest chyba w inny sposób, ale ta jest wygląda wystarczająco paskudnie 😀
3. Aby mieć powodzenie w miłości, Włosi zakładają czerwoną bieliznę.
4. Był też zwyczaj wyrzucania z domu(przez okna!) starych rzeczy, aby symbolicznie zakończyć rok i pozbyć się nagromadzonego zła – podobno nie obywało się w bez zniszczeń w samochodach i urazów u przechodniów 😉 Teraz rzymianie raczej pozostawiają przedmioty na ulicach, niektórzy pozbywają się ich za pośrednictwem domowych wyprzedaży.
W tym roku początek rzymskiego Sylwestra szykuje się na Circo Massimo, gdzie mają się odbyć wizualizacje, a następnie zabawa przeniesie się na ulice okalające wzgórza Awentynu i Kapitolu, na których będą trwać do rana spektakle muzyczne i teatralne (ponad 100 różnych). Zabawy mają trwać nie tylko w nocy ale również w pierwszy dzień Nowego Roku.
To raczej nie Rzym, ale też jest nieźle
Zobaczymy jak to będzie 🙂
A Wam moi Drodzy, życzymy, żebyście nie musieli jeść zampone, aby powodzenie zawsze Wam dopisywało 🙂
Zastanawialiście się kiedyś, jakby to było spędzić Święta Bożego Narodzenia w innym kraju? Na przykład we Włoszech? My tak (chociaż ja osobiście wolałabym gorące piaski australijskich plaż 😉 ), dlatego pokażemy Wam w dzisiejszym poście jak Boże Narodzenie wygląda w Rzymie.
Szukając informacji o tradycjach świątecznych natknęłam się na forum, gdzie Polacy piszą, iż włoskie święta nie są tak celebrowane jak w Polsce, ale tu również jest kolacja wigilijna z rodziną oraz świąteczny obiad w pierwszy dzień świąt. Nasza właścicielka mieszkania mówiła też, że świąteczny okres to czas, kiedy ludzie załatwiają różnego rodzaju sprawy, naprawiają sprzęty w domu (jej facet pracuje jako ktoś w rodzaju złotej rączki), a w styczniu cały ten harmider opada i pierwszy miesiąc roku jest spokojny.
Swoją drogą nic dziwnego, że ludzie wzywają fachowców przed świętami, bo jeśli to normalne, że we Włoszech psuje się w domu wszystko na raz, tak jak u nas, to każdemu ręce opadają! a jeśli fachowcy są tacy, jak „nasz”, to jeszcze gorzej 😛
Jest jednak kilka rzeczy, które rzucają się w oczy i świadczą o nadchodzących świętach:
Ludzie biegają z prezentami– tak jak w Polsce. Im bliżej Bożego Narodzenia tym bardziej nasiliła się liczba osób chodzących z reklamówkami markowych sklepów, pudełkami z puzzlami czy grami dla dzieci, albo paczkami z nowymi kołdrami, kocami czy pościelami. W sklepach można też znaleźć wiele różnego rodzaju koszy/paczek prezentowych. Podobno jest to bardzo popularne (i drogie, 30/50 euro). W jednej takiej paczce może znaleźć się wino, panettone (rodzaj babki drożdżowej), jakiś włoski ser, włoska kiełbasa, oliwa z oliwek, ocet balsamiczny itp. No i jeszcze jedna ciekawostka, prezenty otwiera się raczej 25 grudnia rano niż w wigilijny wieczór.
Corso Emanuele, szał zakupów
Bardzo powolne strojenie sklepów i ulic– to mnie zdziwiło i początkowo trochę rozczarowało. O ile w Polsce dekoracje świąteczne rozkładane są zaraz po Wszystkich Świętych i jest to pewna przesada, o tyle we Włoszech w listopadzie jeszcze nic nie zapowiadało zbliżającego się Bożego Narodzenia, nawet w grudniu ciężko było znaleźć jakieś ozdoby. Dopiero po 7 grudnia, kiedy zapalono światełka na choince na Placu Świętego Piotra, miasto zaczęło dekorować się śmielej i przed świętami wszędzie mogliśmy już spotkać lampki, choinki, gałązki, kokardy i czerwone wstążki.
Świąteczne dekoracje
Choinki– tak jak wspomniałam, choinkę w Watykanie zapalono 7 grudnia i wtedy też zaczęto przystrajać i stawiać inne choinki. Drzewka można spotkać w zasadzie na każdym rzymskim placu, czasem na rondzie. Ale co dziwne, nie ma żadnego przed Koloseum, więc zdjęcie które krąży w necie nie jest tego roku 😛
włoskie choinki
Wszędzie panetonne– czyli wielkie ciasto, a dosłownie wielki chlebek to rodzaj babki drożdżowej. Przeważnie dosyć dużej, kilogramowej, chociaż bywają mniejsze a nawet większe. Potrafią kosztować od 3 do kilkunastu euro (za kilogram) i być w różnych wariacjach; z rodzynkami, z rodzynkami i skórką pomarańczy, z czekoladowym nadzieniem, z pistacjowym… stosy kolorowych pudełek z ciastem piętrzą się przed każdym sklepem i w każdym markecie. Ale rysunki na opakowaniach nie wyglądają zachęcająco, dlatego nie mogliśmy się nadziwić, kto kupuje taką babę i czemu jest jej wszędzie tyle. Aż nie spróbowaliśmy na degustacji w jednym z delikatesów. No i przepadliśmy. Okazało się, że ciasto jest miękkie, ciężkie, wilgotne oraz cudownie pachnące. Pyszne! Odtąd w naszym włoskim mieszkaniu obecne jest przynajmniej jedno pudełko panettone! 😀 Oby było dostępne również po świętach! A może lepiej nie? 😉
Kilogramowa babka
Tradycyjne słodycze– wraz ze zbliżającymi się świętami w sklepach zapanował również wysyp słodyczy. Przede wszystkim ciastek w stylu faworków obsypanych cukrem pudrem oraz kulek w stylu groszku ptysiowego, tylko polanych miodem i obsypanych kolorowymi, cukierkowymi kuleczkami i skórką pomarańczy. A oprócz tego różnego rodzaju ciasta w stylu panettone.
Brak specjalnego dania– tak jak w Polsce króluje karp, ryba po grecku, śledzie, pierogi, grzybowa czy barszcz, tak tutaj mamy wiele rodzajów makaronów – zwłaszcza nadziewanych, pojawia się też więcej wyrobów z owocami morza (np. krewetki w sosie śmietanowym) i to przede wszystkim gości na świątecznych, włoskich stołach.
Plastikowe talerzyki– w sklepach zaczęto wystawiać mnóstwo czerwonych i białych talerzyków oraz sztućców z plastiku, takich jednorazowych. Trochę nie bardzo mieliśmy pomysł, po co ich jest aż tyle w sklepach, aż nie natknęłam się na bloga Włoski Online w którym autorka pisze, że na nich serwuje się po prostu potrawy, tak normalnie, dla gości. Szok? Dla mnie też, ale pomyślcie, zero zmywania po gościach i tak jest wystarczająco dużo roboty na święta. Czy to nie sprytne? 😀
Grajkowie na ulicach– w Mikołajki pod naszymi oknami orkiestra Mikołajów grała skoczne świąteczne piosenki 🙂 To było super i podobno w święta dzieje się to samo, więc czekamy!
Święty Mikołaj– oczywiście jest 🙂 obraz świętego Mikołaja podobno skomercjalizował się dzięki reklamom Coca – Coli i wszędzie wygląda tak samo, chociaż we Włoszech nazywa się go Babo Natale, czyli coś w rodzaju Świątecznego Tatki.
we Włoszech św. Mikołaj jeździ włoskim fiatem
Szopki i żłóbki – są prawie w każdym kościele, również na placu Świętego Piotra, przed Bazyliką i pod Koloseum. Włosi bardzo lubią je oglądać, podobno niektórzy instalują je również w domach. Popularne są również wystawy szopek, w Rzymie jest jedna taka, ale wejście kosztuje 8 euro, więc na razie odpuściliśmy. Co ciekawe nie znaleźliśmy w Rzymie „żywej” szopki.
szopki rzymskie
Opłatki, sianka, jemioły– w Rzymie nie ma tradycji związanej z tymi przedmiotami. Zamiast opłatków jest składanie sobie życzeń łamiąc się panettone (o północy), jak nie lubię łamania się opłatkiem tak włoską babą chętnie i do tego popija się szampana 🙂
Pasterka – pasterka, tak jak w Polsce, odbywa się o północy w Wigilię. Być może z ciekawości wybierzemy się na Plac Św. Piotra i zrelacjonujemy Wam ile kilometrów miała kolejka do Bazyliki 😉
A tymczasem my będziemy delektować się tortellini nadziewanym prosciutto z barszczem czerwonym od Mamy 😉
Wam zaś życzymy, aby nie popękały Wam brzuszki od tych wszystkich świątecznych potraw oraz abyście spędzili ten czas w ciepełku, miło i przyjemnie 🙂
I niech się spełnią Wasze marzenia, nawet jeśli marzycie o mortadeli większej niż Wasza głowa! 😀
W Rzymie jesteśmy już miesiąc i udało nam się zaobserwować kilka ciekawostek, którymi się z Wami podzielimy 🙂
Człowiek będąc w nowym miejscu, „na świeżo”, bardziej zauważa pewne rzeczy, ale mamy nadzieję, że to nie jedyny taki wpis i jeszcze coś uda nam się interesującego dostrzec w tym niezwykłym mieście 🙂
śniadania włoskie – to jest typowa włoska „zaskoczka” dla każdego, nie tylko rzymska. Nigdy nie przestaje nas zadziwiać, że Włosi zaczynają dzień od słodkiego rogalika (cornetto) lub innych słodkości, takich jak sucharki z dżemem czy kawałek ciasta, popijając je espresso lub cappuccino. Dla nas to bardziej deser, a nie śniadanie, więc szybko burczy nam w brzuchach po takim posiłku.
Jeśli zaś chodzi o lunch, to tutaj, w Rzymie, niezwykle popularne są lokale (o ile tak można nazwać te miejsca) serwujące kanapki oraz małe, ciepłe przekąski, włącznie z pizzą sprzedawaną na wagę (najczęściej kilogram kosztuje 13/15 euro…), a jedna porcja (cięta nożyczkami!) to zaledwie 100 gramów.
włoska salumeria
Brak kawy rozpuszczalnej– jeśli jesteśmy już przy jedzeniu. We Włoszech prawie nie ma kawy rozpuszczalnej. W Lidlu znajdziemy może dwie lidlowe marki a oprócz tego jest tylko Nescafe (jak dobrze pójdzie to też aż dwa rodzaje i raptem w słoikach po 100 gramów). Podobnie w innych marketach – wyłącznie marka własna i paskudna neska. W dobrze zaopatrzonych sklepach zaś rozpuszczalna Lavazza (5 euro za 95 gramów, większych nie ma). I Hag – popularna marka bezkofeinowych kaw. I to tyle.
Ciężko nam było się z tym pogodzić, bo lubimy się napić rozpuszczalnej kawy. Włosi chyba lubią też bardzo kawy zbożowe, jest ich wiele rodzajów. Za to półki są pełne kaw do ekspresów oraz kaw sypanych, o różnych smakach i aromatach, różnych marek. Próbowaliśmy kilku ale ostatecznie wygrywa Lavazza o smaku tytoniowo – drewnianym. Tak, tak, jest taka 😀 jest też taka o aromacie owocowym 😉 Oczywiście żadna z nich nie jest sztucznie aromatyzowana, chodzi o naturalną nutę zapachową. Coś jak wino o owocowym bukiecie, tylko w winie tego nigdy nie czujemy, a drewno w kawie – i owszem 🙂
Coperto– według nas coperto to takie małe włoskie cwaniactwo. To kwota, którą dolicza się do rachunku za obsługę w lokalu. Nie wiemy, czy występuje w każdym miejscu, teoretycznie powinna być podana w menu ale raczej nie jest (nigdy nie zauważyliśmy, żeby była). Jednak w niektórych knajpach znajduje się informacja, że ceny są podane już z opłatą serwisową. Warto zwrócić na to uwagę, bo potem następuje niemiły moment zdziwienia, kiedy zamiast 7 euro płacisz 10. Bo jeszcze 3 euro za serwis (nakrycie stołu, podanie talerzy itd.). Nie żeby 3 euro robiły wielką różnicę, ale zwróćcie uwagę, że to jest 43%! Przy wyższych rachunkach być może procent jest mniejszy, ale przy niskich rachunkach szokuje. Nie zapłacimy coperto, kiedy weźmiemy jedzenie na wynos i za zjedzenie czy wypicie kawy za barem.
Sjesta – przerwa w środku dnia, która mocno dezorganizuje życie. Zamknięte są nie tylko sklepy, czasem też niektóre knajpy, urzędy, banki a nawet kościoły. Kiedy więc spacerujesz wczesnym popołudniem po włoskich ulicach i chcesz zwiedzić jakieś miejsce, to upewnij się, czy będzie ono otwarte w wybranych przez Ciebie godzinach. Jeśli chodzi o Rzym, to sjestę tu mają w zasadzie tylko kościoły (nie wiedzieć czemu) i wybrane sklepy, o urzędach nie wiemy bo nie mieliśmy na szczęście potrzeby z nich korzystać.
Do wyboru do koloru!
Rodzaje ziemniaków– być może w Polsce też tak jest i Perfekcyjne Panie Domu o tym wiedzą, ale chyba nie jest to wiedza tak powszechna, jak we Włoszech. My dowiedzieliśmy się o tym kupując pewnego razu siatkę ziemniaków (tak, tak, kupiliśmy zwykłe pyry, ale po to, żeby zrobić z nich potrawkę fasolowo – pomidorowo – ziemniaczaną 😛 ) i ze zdziwieniem odkryliśmy, że na opakowaniu narysowane były jeszcze inne rodzaje ziemniaków z informacją do czego są najlepsze: do smażenia, do frytek, do gotowania, do robienia z nich produktów ziemniaczanych (jak krokiety, kluski), do zup, do robienia z nich ciasta.
Pieczywo– piekarnie we Włoszech niestety nie stoją na każdym rogu, ale o ile na południu Włoch wybór pieczywa jest dosyć duży i wypieki są bardzo smaczne, o tyle w Rzymie niełatwo natrafić ot tak na piekarnię, a co dopiero na fajny chleb. Nie wspominając o tym, żeby był niedrogi. 2,5 euro za kilogram chleba (czyli średnio mały, jak na tutejsze standardy, bochenek) to rekordowo tanio, a nie jest rzadkością i 5-6 euro za kilogram.
włoski chlebek
Marmury na podłogach– to rzecz interesująca, pojawiła się już w Grecji. W domach nie ma dywanów, nie ma też paneli czy drewnianych podłóg (chyba, że w nowych domach, ale raczej też nie, bo byśmy zauważyli podczas noclegów w trasie). W mieszkaniach, łącznie z naszym, na podłodze są kafelki. Zimne jak diabli.
Brak światła środkowego na suficie– to ciekawa sprawa, oczywiście nie wiemy czy wszędzie tak jest, ale tam gdzie byliśmy (i gdzie mieszkamy), nie było światła na suficie (czasem nawet w łazience). Są różne lampki, kinkiety, czasem jest jakaś lampa gdzieś na suficie ale w rogu pokoju. Żeby dać światło centralnie, na suficie, to nie. W mieszkaniach więc jest kiepskie oświetlenie i dotyczy to często wszystkich pomieszczeń.
Pranie między ścianami kamienic– wywieszanie prania między kamienicami to charakterystyczny widok we Włoszech (chociaż nie tylko). Czasem pranie jest stawiane na chodniku, bo drzwi wejściowe do domu wychodzą właśnie prosto na ulicę. Nie wiemy czym to jest spowodowane, czy tylko brakiem miejsca w domu, ale na przykład nasze mieszkanie tutaj jest bardzo słabo wentylowane i pranie wcale nie chce schnąć, dlatego nie dziwi nas, że panie domu wolą wywiesić je nawet za okno (chociaż w naszej kamienicy akurat na dachu 😉 ), niż pozostawić w pomieszczeniu.
Bari i pranie wywieszone na ulicę
Ruch na ulicach to chaos totalny– duży ruch to chyba norma w każdym większym mieście, ale w Rzymie, jak M. stwierdził, trzeba wyrobić w sobie pogardę dla śmierci ;).
Na szczęście wszyscy tu mają oczy dookoła głowy, bo na ulicach dzieje się w zasadzie wszystko, co chce, trzeba więc lawirować między przemykającymi setkami motocykli, nie bać się wymuszania pierwszeństwa i wymijać tych, co wymuszają sami – łącznie z pieszymi. Co do pieszych, to trudno im się dziwić, nikt ich tutaj nie przepuści (a nawet jeśli jedno auto się zatrzyma to już drugie niekoniecznie), więc sami muszą walczyć o to, aby przedostać się przez ulicę – czasem w miejscu niedozwolonym, ale to akurat najmniejszy problem 😛 Zdarza się też bardzo często zatamowanie ruchu przez auto, które czeka na środku pasa, aż zwolni się miejsce parkingowe. Często też cofają, żeby zaparkować, mimo, że na ulicy jest duży ruch. Czasami też jedynym sposobem, aby na kogoś zaczekać w samochodzie albo znaleźć miejsce postojowe jest jeżdżenie dookoła budynku/kamienicy (żeby nie stać i nie tamować ruchu).
Mewy zamiast gołębi– to bardzo ciekawa i fajna sprawa. W Rzymie gołębi jest dosyć mało. Oczywiście są, jak w każdym mieście, ale tutaj rządzą mewy 🙂 Chyba na razie nie są utrapieniem dla mieszkańców a na pewno budzą więcej sympatii niż gołębie (przynajmniej w nas). Trzeba jednak uważać, bo są dość duże i odważne. Nie mają skrupułów, żeby stać blisko człowieka i wyrwać mu z dłoni jego kawałek pizzy 😉 Mewy rzymskie słychać cały dzień, ale to wieczorami dają najgłośniejsze koncerty 😉 Opanowują też wtedy mniej tłoczne po zmroku miejsca (np. Plac św. Piotra) wyciągając śmieci ze śmietników..
Papugi – to ciekawostka, kiedy byliśmy tu w 2014 roku papug chyba jeszcze nie było. Teraz jest ich bardzo dużo, skrzeczą i panoszą się po parkach. Latają przeważnie w grupkach i są bardzo hałaśliwe a przy tym urocze 😉
Palmyi drzewka cytrusowe – fantastyczna sprawa, mieszkać w mieście w którym rosną sobie palmy i drzewka pomarańczowe oraz cytrynowe 🙂 co prawda pomarańcze są pieruńsko kwaśne i nie nadają się do jedzenia (chyba, że do herbaty), ale cytrynkom nic nie dolega 😉
Są cytrusy i są palemki.
Temperatura– nie oszukujmy się, Rzym w grudniu to nie to samo co Rzym w lipcu. Jest zimno, czasem deszczowo i pochmurno, podobno czasem nawet spadnie śnieg, ale jak na razie temperatura oscyluje w granicach nastu stopni, czasem mniejszych czasem przyjemnie większych, ale kiedy dzień jest słoneczny (a z reguły jednak jest) to słońce potrafi bardzo przygrzać, tak bardzo, że zdejmujesz kurtkę 🙂
Słoneczko, palmy i brak kurtki!
Supermarkety– jesteśmy przyzwyczajeni, że duży sklep, supermarket czy galeria handlowa jest gdzieś blisko, tak samo duża drogeria. Tymczasem w centrum Rzymu w najlepszym razie znajdziesz sklep wielkości małej Biedronki, po większe zakupy musisz się specjalnie wybrać dalej.
Bezdomni– wszędzie bezdomni. To jedna z tych ciemniejszych stron Rzymu. Podobno jest tu aż 16 tys. bezdomnych osób. Są dosłownie wszędzie; na moście, pod mostem, na chodniku, na ławkach, we wgłębieniach kamienic (takich w ścianie…), na ścieżce wzdłuż Tybru, pod drzewami… okopują się swoimi rzeczami i siedzą. Są raczej nieszkodliwi, nie zaczepiają też nikogo, czasem mają kubek, do którego przechodnie wrzucają pieniążki. Jest to przykry widok. Czasem jednak wzbudzają dyskomfort (samotny, wieczorny spacer wzdłuż rzeki, pomiędzy obozami bezdomnych nie brzmi interesująco) i wydaje się, że miasto nic z tym nie robi.
Mewa i Forum Romanum
Jak widzicie więc jest kilka rzeczy, które można zauważyć podczas wakacyjnego pobytu ale jest też kilka innych, które wymagają dłuższych obserwacji. Mamy nadzieję, że jeszcze przyuważymy coś ciekawego (edit: i tak się stało! druga część pod tym linkiem), a tymczasem przed nami okres świąteczny a przed Wami, za tydzień, świąteczny wpis a po nim już Sylwester i podsumowanie 2017 roku! 🙂
Każdy szanujący się turysta, który chce spędzić w Rzymie trochę czasu, a zwłaszcza taki, który nie mniej niż siebie szanuje swój portfel, wie, że w pierwszą niedzielę miesiąca można zwiedzić za darmo muzea państwowe.
Nie mogliśmy więc nie skorzystać z takiej okazji i 2 grudnia zaplanowaliśmy zwiedzanie. Naszym celem miały paść Termy Karakali i Dioklecjana, oraz, przy okazji, wystawa Google’a, który akurat w ten weekend postanowił odwiedzić Rzym ze swoimi technologiami. Ale jak to w życiu bywa, nasze plany już od rana zostały pokrzyżowane. Deszcz siąpił, na dworze było chłodno i mokro a ja, na domiar złego, obudziłam się z migreną. Uznaliśmy więc, że na pierwszy ogień pójdzie jednak Mauzoleum Hadriana, znane szerzej jako Zamek Świętego Anioła (Castel Sant’Angelo). Wybór podyktowany był tym, że od Zamku dzieli nas może pół kilometra, więc w razie, gdyby mój ból głowy nie chciał przejść, to możemy szybko znaleźć się z powrotem w domu, a oprócz tego jest to obiekt zamknięty, w przeciwieństwie do term, więc nie zmokniemy, a w środku nie będzie mokro.
Zwiedzanie Mauzoleum Hadriana – Zamku Świętego Anioła
Zamek wieczorem, chociaż byliśmy rano 😛
Zwiedzanie Zamku to spacer po murach i salach. Pokoje są z reguły puste, można jednak podziwiać wspaniale zdobione sufity, czasem trafi się jakieś średniowieczne krzesło, jest nawet sypiania papieża. Nie znajdziecie tutaj rzeźb ani obrazów. Za to w wielu miejscach są tabliczki z objaśnieniami, dzięki czemu łatwiej można zrozumieć tę niezwykłą budowlę, jednak cena regularna (13 euro) to chyba trochę za dużo. Całe zwiedzanie trwało około godziny, pewnie trwałoby dłużej, gdyby nie zagrodzone przejścia, które pozwalały trzymać się wyznaczonej ścieżki i nie zgubić się w labiryncie sal i korytarzy.
Mury na Zamku
Zdobione sale w Zamku
Zdobione sufity w Zamku
Warto wspomnieć, że w Mauzoleum byliśmy około pół godziny po otwarciu (otwarcie o 9 rano) i weszliśmy bez kolejki (nawet wycieczka mnichów buddyjskich nie zakorkowała wejścia :P). Natomiast wieczorem sznur chętnych ciągnął się na kilkadziesiąt długich metrów.
Tylko trzech z wielu szalonych mnichów 😛
Efekt „WOW” w Termach Karakali
Termy Karakali
Dzięki końskiej dawce leków mój ból głowy zelżał (pojawił się ból żołądka 😉 a pogoda się poprawiła, więc postanowiliśmy jeszcze pojechać do Term Karakali. To było kiedyś miejsce, gdzie rzymianie mogli spędzać czas, korzystając z basenów z zimną i gorącą wodą i saun, a oprócz tego w olbrzymim kompleksie mieściły się sklepy, gastronomia, biblioteka, ogrody, sale gimnastyczne, sale masażu, sale wypoczynkowe. Termy mogły pomieścić podobno 10 000 osób i funkcjonowały 300 lat, póki Goci nie zniszczyli akweduktów doprowadzających wodę do Rzymu.
Termy Karakali
To co widać na powierzchni robi olbrzymie wrażenie. Monumentalne, wysokie ściany, zdobione posadzki, dobrze też widać tereny basenów, gdzie teren się obniża ku środkowi, gdzieniegdzie zachowały się też marmurowe i płytkowe zdobienia ścian. Do tego świadomość, że pod stopami kryją się kolejne poziomy – kotłownie. Spacer po tym miejscu bardzo działa na wyobraźnię i zdecydowanie warto zajrzeć do Term Krakali, zwłaszcza, że normalnie bilet kosztuje 8 euro więc nie tak źle, jak na możliwości cenowe Rzymu ;).
Termy Karakali
I na koniec miała być truskawka na torcie czyli Google
Kolejnym punktem tego dnia była wystawa Google’a. Chociaż tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Google ogłaszało tę „imprezę” jako połączenie przeszłości z przyszłością i generalnie całość owiana była tajemnicą (i po włosku, więc na jedno wychodzi :P). Wstęp był darmowy, więc postanowiliśmy zobaczyć, co to takiego.
Kiedy dotarliśmy na miejsce naszym oczom ukazała się kolejka na kilkadziesiąt osób. Miejsce było niezbyt „wyjściowe” – dzielnica zdecydowanie nieturystyczna, kamienice odrapane. Przypięliśmy jednak rowery i stanęliśmy w ogonku. Chyba towarzyszy nam szczęście do tego typu akcji, bo po nas nadciągnęły tłumy ludzi.
Niestety kolejka posuwała się bardzo powoli, co jakieś 15-30 minut wpuszczano do środka po dziesięć osób, oczywiście pod warunkiem, że wcześniej wyszło odpowiednio dużo. Czekaliśmy chyba półtorej godziny i nieźle zmarzliśmy. Trochę wstyd dla Google’a, takie polowe warunki… mieliśmy nadzieję, że w środku będzie chociaż trochę cieplej i że w ogóle warto czekać.
Wreszcie nadeszła nasza kolej, wpuścili nas za czerwoną kotarę. Wewnątrz, na środku białego korytarza, ustawiony był wielki ekran, na którym wyświetlano film – reklamę o połączeniu przeszłości z przyszłością i zdjęciami z Włoch, a za ekranem była… hm.. „wystawa”.
Jedno stoisko z panią, która pokazywała wszystkim możliwości nowej kamery Google, która skanowała obrazy w olbrzymiej rozdzielczości, więc można było powiększać tak bardzo, żeby dokładnie przyjrzeć się szczegółom nieuchwytnym w normalnej wielkości, np. pojedynczym pociągnięciom pędzla pana Canaletto. Były trzy smartfony do podotykania, jedno stoisko ze sprzętem, który umożliwiał rysowanie w powietrzu. Nakładało się gogle, w ręku trzymało się coś w rodzaju joysticka i rysowało się, a widzowie mogli to wszystko oglądać na wielkim ekranie (konkretnie były to czarne bazgroły), kolejka była długa, więc tylko chwilę się przyglądaliśmy i poszliśmy dalej. Kolejne stanowisko, również z długą kolejką, to były googolowskie okulary pozwalające prawdopodobnie znaleźć się na trójwymiarowej mapie jednego z włoskich miast (chyba Florencji). Do testowania były tylko dwie pary okularów, więc nie chciało nam się czekać, aż będziemy mogli się do nich dostać. Na trzecim stanowisku była możliwość przeniesienia się na tor wyścigów konnych, również za pośrednictwem gogli (do dyspozycji dwie pary) i słuchawek, które tłumiły dźwięki z zewnątrz i odtwarzały odgłosy zawodów. Tym razem udało nam się wypróbować sprzęt i byliśmy naprawdę pod niesamowitym wrażeniem. Obraz był bardzo realistyczny, dźwięki również. Można było się obracać dookoła siebie, patrzeć w górę i w dół, wszystko tak, jakby się właśnie stało przy samym torze, brakowało tylko zapachu 😉 Trwało to jednak zaledwie parę minut i maksymalnie po pół godzinie wyszliśmy z całej „imprezy”. Dosyć spore rozczarowanie, tak mało sprzętu do sprawdzenia, a tyle stania w kolejce na zimnie po to, żeby w środku znowu stać w kolejce. Nie wygrzaliśmy się też zbytnio, a w dodatku byliśmy już tak zmęczeni, że nie robiliśmy żadnych zdjęć. Zresztą nikt nie robił, być może nawet nie wolno było. No ale udało nam się spojrzeć przez gogle VR i było to niezwykłe doświadczenie.
Następna darmowa niedziela dopiero w styczniu, po Nowym Roku, może być ciężko 😉
Zdjęcia z Google’a nie ma, więc chociaż panorama z Zamku 😉
W ostatnią niedzielę listopada (26.11.17) wybraliśmy się zobaczyć Muzea Watykańskie. Termin podyktowany tym, iż w każdą ostatnią niedzielę miesiąca Muzea są otwarte za darmo, łącznie z Kaplicą Sykstyńską. W każdym innym terminie wstęp kosztuje 16 euro (za normalny bilet), więc wymyśliliśmy, że spróbujemy trochę zaoszczędzić.
Czytając o Muzeach i gigantycznych kolejkach tworzących się jeszcze przed godziną otwarcia (czyli o 9, a kolejki podobno trwają dwie godziny), stwierdziliśmy, że jeśli będziemy na miejscu po 8 to będzie okej.
Rano jednak naszym oczom ukazał się dłuuuugi sznur ludzi, przed nami było prawie pół kilometra kolejki. Zajęliśmy więc swoje miejsce a M. poszedł na zwiady. Okazało się, że osoby będące w pierwszej 80 przyszły tu już o 6:30! Za nami zaś szybko przyrastało kolejki, kilka minut po naszym przybyciu ogonek miał już 700 metrów, a około godziny później zakręcał dwa razy…
A my czekaliśmy tylko godzinę 🙂 Która nam zleciała bardzo szybko, bo pół godziny minęło na rozważaniu sensu stania i czy rzeczywiście 16 euro to aż tak dużo 😉 i ile kosztuje bilet „bezkolejkowy” w zwykły dzień…? A kolejne pół godziny minęło mi na rozmowie telefonicznej z mamą, a M. na kursie do domu i z powrotem 😉 Nie było też zimno (jakieś 15 stopni), więc czekanie w kolejce było bezbolesne.
O godzinie 9 otworzyli Muzea i kolejka zaczęła się przemieszczać w ekspresowym tempie. Prawdopodobnie w sezonie trwa to jednak dłużej.
Rzeźba na dziedzińcu Muzeów Watykańskich
W każdym razie wejście do Muzeów polegało na prześwietleniu bagażu, przejściu przez bramki, takie jak na lotnisku i już. Można było iść dalej. Normalnie należy kupić jeszcze bilety, ale nie tego dnia 😉
Nikt nam nie kazał odłożyć plecaka do szatni (na szczęście, bo kłębił się pod nią niezły tłum), więc mogliśmy swobodnie zwiedzać. Wzięliśmy też sobie mapkę – schemat, która nie jest zbyt czytelna, ale pozwoliła się mniej więcej zorientować w marszrucie (mapka dostępna tu).
Muzeum jest olbrzymie, ale nie przeszkadza to tłumom w wypełnieniu przestrzeni, nawet nie chcę wiedzieć co tu się dzieje w sezonie, zwłaszcza, że niektóre sale są ciasne, słabo klimatyzowane a inne wręcz specjalnie ogrzewane (chociaż może latem nie).
Sala Map i zdobiony sufit
Eksponatów jest naprawdę dużo a po samym Muzeum chodzi się dość intuicyjnie, są drogowskazy, raczej nie da się niczego pominąć, chociaż same sale są często skonstruowane tak, że można ominąć coś co znajduje się na uboczu.
Większość zbiorów robi wrażenie lub po prostu ciekawi, na przykład Sala Egipska z zabytkami ze starożytnego Egiptu; sale z rzeźbami (niesamowite figury zwierząt i ludzi wykute przeważnie w marmurze, również popiersia), Galeria Map (gdzie największe wrażenie robi jednak sufit – zdjęcie powyżej), są również pokoje malarstwa, również współczesnego.
Eksponaty z Sali Egipskiej
Większość dzieł (freski, arrasy, obrazy) przedstawia obrazy religijne i w sumie nie ma w tym nic dziwnego. Przyznam szczerze, że całe muzeum nie zachwyciło nas tak bardzo, jak byśmy chcieli. Średniowieczne malarstwo sakralne nie całkiem do nas przemawia, chociaż doceniamy kunszt. Nowoczesne obrazy w większości są po prostu brzydkie (czy ktoś to kiedyś przyznał na głos? 😉 ). A w sali arrasów czuć starym kurzem. Jest też Sala Sobieski, w której wisi wielki na całą ścianę obraz Jana Matejki upamiętniający zwycięstwo Jana Sobieskiego pod Wiedniem. Obraz wielki, ciemny, niezbyt ładny ale za to bardzo kunsztownie namalowany. Jest jednak mało miejsca, aby go dobrze podziwiać (stoi się trochę za blisko) a ludzi dużo.
Rzeźby w muzeum watykańskim
Jak dla nas to pamiątki starożytności są jednak najciekawsze. No i architektura. Przechadzając się po tym olbrzymim budynku warto patrzeć zarówno pod nogi, na ściany jak i na sufit, bo okazuje się, że w nich ukrywają się często perełki (albo smaczki – dla tych co zgłodnieli w kolejce 😉 ). Kolorowe, wspaniałe kafelki albo kamienie pod stopami, niezwykłe malowidła na ścianach albo misternie rzeźbione okiennice, no i sufity. Niektóre są pokryte drobnymi, kolorowymi freskami, na innych postacie są wyraźne i duże. Sufity są różnorodnie zdobione, a to pozłacanymi belkami, a to czymś co przypomina cekiny, a to wymyślnymi dekorami.
Ale chyba każdy znajdzie w Muzeach coś dla siebie.
Rzeźby w muzeach watykańskich
Przejdźmy jednak do Kaplicy Sykstyńskiej i jedynym takim wyznaniu w całych Internetach.
No bo powiedzmy sobie szczerze. Kaplica robi wrażenie bo ma robić. Serio, w całym Muzeum, ba, w wielu rzymskich kościołach, znajdziecie o wiele lepsze, ładniejsze malowidła niż w Kaplicy. No ale to Michał Anioł, więc wiadomo, same przez się są wspaniałe. To rzeczywiście niesamowite zobaczyć to słynne „Stworzenie Adama” i „Sąd Ostateczny” w rzeczywistości. No i inne jego dzieła jak na przykład „Wygnanie z Raju”. Ale one nie sprawiły, że staliśmy i podziwialiśmy je dlatego, że poruszały nasze zmysły estetyki. Ale dlatego, że to ciekawy fragment historii.
Sama Kaplica wcale nie robi też wrażenia, ot sala, dość duża, pokryta freskami. Zapełniona ludźmi, których próbują kontrolować ochroniarze, co chwilę uciszając tłum (również przez megafon), krzyczą „No photo!” i „No Video!”. I naprawdę kontrolują, na moich oczach strażnik skrzyczał jakiegoś faceta, który robił zdjęcia. Podobno każą je kasować, tym razem jednak tylko skończyło się na przestrodze (aczkolwiek strażnik wskazał tego faceta innemu strażnikowi.. nie wiem jaki los go spotkał, nigdy więcej go już nie widzieliśmy, tego faceta 😉 )
Zatem nie ma możliwości w spokoju podziwiać malowideł, na szczęście mogliśmy postać dłuższą chwilę i zadzierać głowy tak długo jak daliśmy radę, ale ogólny zgiełk i pokrzykiwania strażników nie pomagają w tworzeniu atmosfery.
Wyszliśmy więc z Kaplicy nieco zawiedzeni i mieliśmy wrażenie, że nie my jedni. Po niej trafia się do kolejnych zbiorów, głównie tyczących historii chrześcijaństwa i przedmiotów używanych w kościele. Wszyscy oglądają je z podwójnym skupieniem, żeby zatrzeć rozczarowanie Kaplicą 😉
Sala Karocy, Muzeum Watykańskie
Porcelanowy klęcznik (?)
Co ciekawe, zorientowaliśmy się, że zwiedzanie „puszczone” jest od końca. Freski na suficie są odwrotnie, napisy na podłogach do góry nogami, mapy w Sali Map rozpoczynają się wyspami a kończą Włochami – a przecież raczej najważniejsze byłoby na początku. Nad jednym z przejść między muzeami znajduje się też malowidło przedstawiające Bazylikę i Plac św. Piotra. Czy to możliwe, żeby takie dzieło znajdywało się za plecami spacerujących i podziwiać je można, tylko gdy ktoś się nieopatrznie odwróci i uniesie wzrok? Raczej nie.
Bazylika w przejściu między salami
W każdym razie Muzea mamy zaliczone. To ciekawe i istotne miejsce ze względu na ilość eksponatów, ich rodzaj i historię, oraz z uwagi na oryginalne obrazy, które można podziwiać „na żywo”. Dla niektórych miejsce zapewne ważne również ze względów religijnych. Warto je zobaczyć, ale chyba nie za wszelką cenę.
Wreszcie jesteśmy w Rzymie! 🙂 To miasto nas oszołomiło, kiedy byliśmy tu po raz pierwszy kilka lat temu. Dlatego, kiedy teraz zdecydowaliśmy się na naszą wyprawę, to mieliśmy dwa wybory. Na czas zimy albo inna półkula albo jakiś dłuższy przystanek. Wybraliśmy pozostanie w Rzymie, który tak nam zapadł w pamięć i którego było nam mało po poprzednim ekspresowym zwiedzaniu.
Wzgórze palatyńskie i Domus Augustana
Po wielu niezliczonych godzinach spędzonych przed komputerami, przewertowaniu setek ogłoszeń dotyczących wynajmu mieszkania w tym mieście, uniknięcia wielkiego oszustwa (uwaga, wynajmując mieszkanie na odległość szukajcie wybranego zdjęcia w grafice Google, może się okazać, że ten sam pokój jest jednocześnie w Berlinie, Sydney i Amsterdamie…), długich negacjach z właścicielami, udało nam się podjąć decyzję i poprzez portal Airbnb (o nim chyba będzie osobny post, bo zachwyty nad tym serwisem są dla nas niezrozumiałe) wynajęliśmy mieszkanie, tuż obok Watykanu.
Pierwsze wrażenia z miasta
Do samego Rzymu wjechaliśmy pociągiem. Pogoda była kiepska, więc odpuściliśmy sobie zmaganie z wiatrem i deszczem. Trochę szkoda, bo tereny przez które wiodła linia kolejowa były wspaniałe. Ale trochę i dobrze, bo byliśmy zmęczeni i ja z przyjemnością dałam się wieść maszynie, zamiast własnym nogom 😉
Rzym jest ogromny, zatłoczony i zakorkowany. Przez ostanie tygodnie nie byliśmy w tak wielkim mieście, dlatego jego rozmiar i zgiełk nas początkowo przytłoczył. Ale z każdym dniem jest coraz lepiej. Przyzwyczajamy się do lawirowania między samochodami, motorynkami i turystami, do tego, że w ścisłym centrum jest prawie wszędzie bruk, po którym jeździ się nieco ciężej niż po asfalcie.
Fontanna di Trevi i wieczne tłumy
W tym mieście niewiarygodne jest to, że na każdym kroku czyhają na Ciebie pamiątki starożytności. Jedziesz do Auchana jakąś współczesną dzielnicą a tu jak nie wyskoczy zza rogu wielki akwedukt z II wieku n.e. Albo spacerujesz po park, czy jedziesz sobie spokojnie ulicą, a tu jakieś grobowce, resztki świątyni czy inna starożytna inskrypcja na kolumnie, która sobie stoi ni z tego ni z owego przy drodze. Niesamowite. Oczywiście nie wspominając o samym centrum, które sprawia, że nie wiadomo na co patrzeć i nie da się tak po prostu dojść do celu nie zbaczając po drodze, aby obejrzeć coś ciekawego.
Druga rzecz, po tych wszystkich fantastycznych budowlach, to to, że są tu palmy i papugi! To niezwykłe, iść na spacer lub jechać rowerem na przejażdżkę, codziennie mijać palmy, które stały się normą w krajobrazie a w parku słyszeć rozwrzeszczany skrzek papug, zamiast pohukiwań cukrówki.
Niesamowite jest też to, że ze względu na lokalizację naszego mieszkania, codziennie mijamy Watykan, Zamek Sant’Angelo i przejeżdżamy przez Plac św. Piotra. Nie jesteśmy wierzący, ani to miejsce nie ma dla nas jakiegoś nadzwyczajnego wymiaru i wolelibyśmy mieszkać po drugiej stronie Centrum, ale jednak nie narzekamy.
Castel Sant’Angelo
Co już zrobiliśmy a co zamierzamy zrobić?
Początek tygodnia minął nam na ogarnianiu się w nowym miejscu, na rozpoznawaniu najbliższego terenu (to zresztą nadal trwa), zakupach (to jedna z najfajniejszych rzeczy, móc kupić dużo pysznego jedzenia i zamknąć je w lodówce na następne kilka dni) kilku wycieczkach. Na razie jeździmy i oglądamy, codziennie odkrywamy coś nowego. Wiadomo, w ścisłym centrum już byliśmy, ale nie przeszkadza nam to zachwycać się nim od nowa i wciąż.
Powoli też zbieramy punkty, które chcemy zobaczyć lub zwiedzić, żeby nic nam nie umknęło, no i chcemy też mieć listę na czas, kiedy odwiedzi nas wesoła rodzinna gromadka, aby pokazać im to, co najlepsze w mieście.
Co jeszcze?
Jak już wspomniałam zakupy są jedną z lepszych atrakcji 😉 We Włoszech jest trochę inny asortyment, więc jest w czym wybierać.
Zacznijmy od makaronów. W każdym szanującym się sklepie znajdziesz przynajmniej jeden bardzo długi regał z makaronami. Wszelkie kształty, rozmiary i kolory. Z nadzieniem i bez.
Następnie sery, a zwłaszcza mozarella, której są dziesiątki rodzajów, zarówno „zwykłej” jak i tej do smażenia. Bo to inny rodzaj.
Mięso również jest tutaj niezwykłe. W zasadzie żadna część zwierzęcia się nie marnuje. Odkryliśmy paczkowane móżdżki, dziwne, rozkrojone (chyba świńskie) nóżki, coś co wyglądało jak jelita (pełne zawartości :P) skórę, głowiznę z oliwkami, oraz ścięgna wołowe z cebulką. Jami.
Mięsko :p
Tak samo owoce morza. Wszelkiego rodzaju. Od małży przez ośmiornice po ryby a także dziwne żyjątka. Niektóre świeże (ale martwe), inne zamrożone, jeszcze inne przygotowane w jakiś fikuśny sposób.
Ale okej, teraz coś dobrego. Kawa. Tutaj z jednej strony pewne rozczarowanie, bo nigdzie we Włoszech, nawet w Rzymie, nie znaleźliśmy rozpuszczalnej kawy. Czasem trafi się jeden czy dwa rodzaje małej i drogiej Nescafe. Natomiast kaw sypanych i do ekspresów są znowu dziesiątki rodzajów. Dobre marki typu Lavazza czy Kimbo w bardzo atrakcyjnych cenach, oprócz tego kilka rodzajów kaw zbożowych i bezkofeinowych.
Słodycze, zwłaszcza sucharki i ciastka. Ze względu na fakt, że te produkty stanowią podstawę włoskiego śniadania ich wybór jest zawsze olbrzymi. Na szczęście popularne są też ciastka migdałowe, które mogę jeść w ilościach hurtowych 😛
Pizze, których rodzaje przyprawiają o ból głowy. W zasadzie dostępne w każdej piekarni i pizzerii, można też kupować na kawałki. Są nawet takie z ziemniakami albo z frytkami.
Lody. Nawet o tej porze roku lodziarnie są otwarte i oferują bardzo duży wybór bardzo drogich smaków 😛
A dlaczego są otwarte? Ponieważ pogoda jest bardzo przyzwoita. Większość czasu jest słonecznie i bezchmurnie. Jest około dwudziestu stopni w dzień i bez problemu można przechadzać się w krótkim rękawku, czy jeździć na rowerze w sandałach 😉
Zegar wodny, widać jesień ale są też palmy 😉
No i na końcu warzywa. Bardzo duży wybór różnego rodzaju zielenizny z którą nie bardzo wiemy co zrobić, ale kupujemy 😛 Nawet nie znamy polskich odpowiedników nazw tych warzyw. Na przykład jedliśmy już liście rzepy brokułowej (Cime di rapa) 😛 chcemy spróbować ile się da i przy okazji nadrobić naszą podróżną dietę, nie do końca zdrową (chociaż staramy się jeść w miarę normalnie 😉 )
Na razie szumi nam w głowach od tej rzymskiej rzeczywistości i próbujemy się jakoś w tym wszystkim odnaleźć, ale to bardzo miłe, pełne ekscytacji uczucie 🙂