Miłego złe początki?
Pierwsze trzy dni w Chorwacji były wyjątkowo złe. Prognoza od początku była fatalna na najbliższy czas, ale prognozy tak rzadko się sprawdzają, że nie wierzyliśmy w to za bardzo.
O ile jeszcze pierwszy dzień, chociaż deszczowy, dał się znieść, o tyle dwa kolejne były koszmarne.
Pierwszego dnia na kempingu w Piranie zdążyliśmy zwinąć namiot, zanim rozpętała się burza i ulewa. Resztę dnia popadywało od czasu do czasu, aż ostatecznie się rozpogodziło, by ponownie się zachmurzyć. Szczęśliwie kończyliśmy ten dzień na bardzo fajnej kwaterze o wdzięcznej nazwie „Apartamen Żule”, więc nocne deszcze i grzmoty nas nie martwiły, a jeszcze byliśmy na tym etapie, że nie poznaliśmy się na tutejszej pogodzie.


Nazajutrz bowiem widzieliśmy paskudne, granatowe chmury dokładnie tam, gdzie był nasz kierunek jazdy, ale się nimi nie przejęliśmy…
Dlaczego nie zostaliśmy na kwaterze? Nie wiem, ale przemokliśmy i przemarzliśmy tego dnia zacnie. Truskawką 😉 na torcie był bardzo ostry i dość długi podjazd w deszczu. Wierzcie mi, marzyłam, żeby być wtedy w biurze 😉 (wtręt od M.: nie było tak źle, ale on lubi podjazdy w deszczu, twierdzi, że woli być mokry od wody niż od potu. Natomiast zjazd w deszczu to jego zdaniem koszmar.) Końcówka dnia trochę nam wynagrodziła trudy, bo niebo się rozpogodziło i naszym oczom ukazały się pierwsze nieziemskie, chorwackie widoki a noc spędziliśmy znowu na kwaterze. W cieplutkim pokoju z gorącą wodą w kranie (naprawdę gorącą! Można było nią parzyć herbatę – przynajmniej zieloną).
Trzeci dzień to była dla odmiany walka z wiatrem. Od rana wiało jak szalone, ale nasz pokoik nie był zbyt komfortowy, by spędzać tam dzień, a czekało na nas tylko 40 kilometrów, więc nie sądziliśmy, żeby to miał być duży problem. Ale był. Wiatr prawie uniemożliwiał jazdę, spychał z drogi. Jechaliśmy więc środkiem jezdni, a kierowcy na nas trąbili, bo ich zdaniem na pewno jechaliśmy tak specjalnie, żeby im robić na złość. Było więc nerwowo, ciężko i niebezpiecznie. (Ale widoki nadal boskie!)
Mimo wszystko dojechaliśmy na miejsce – znów na kwaterę, tym razem w Svetim Juraju, w której spędziliśmy dzień odpoczynkowy.

Cisza przed burzą
Dzień restowy był bardzo przyjemny, pogoda była ładna (chociaż trochę nam było szkoda, że jej nie wykorzystaliśmy na dalszą jazdę, jak się później okazało), ja mogłam sobie pospacerować wybrzeżem, połazić po skałach i pomoczyć się trochę w morzu, a M. oczywiście pojechał na biga, ale na niezbyt długo, bo big miał raptem 950 metrów podjazdu, czy coś 😉
Kolejne dwa dni też nam minęły przy dobrej aurze. Było ciepło, nieszczególnie wietrznie, fajnie, chociaż druga noc na kempingu w Rizvanuszy już nieprzyjemnie zima – nad ranem 5 stopni i ciężko było wyjść z namiotu, nawet w puchowej kurtce…
No ale potem prognozy znowu się popsuły i dzień, który mieliśmy przeznaczony na Plitwice minął nam na słabiutkiej kwaterze. Padało od rana i choć w pewnym momencie przestało, to tylko po to, żeby dopaść nas na podjeździe w drodze do Jezior, kiedy już myśleliśmy, że pogoda się poprawiła.
Jakby tego było mało ja złapałam gumę, a nie mieliśmy przy sobie zapasowej dętki ani pompki (no bo po co…) więc M. jeszcze musiał wracać się po sprzęt do zmiany. Na szczęście była wiata przystankowa, gdzie mogłam poczekać, bo nie wiem, co by było… A trzeba zaznaczyć, że z nieba lały się litry wody….
Musieliśmy więc wrócić do naszej klitki i spędzić w niej dzień. Pokój był malutki, właściwie było w nim tylko duże łóżko (można się było po nim ganiać) i w sumie stanowiło centrum życia w tym pomieszczeniu. Była też całkowicie niepotrzebna szafa, dziwna komoda, którą zajmował telewizor oraz krzesło, na którym nie dało się siedzieć, bo nie było co zrobić z nogami (spróbujcie usiąść przy komodzie jak przy biurku…). Ledwo się można było poruszać po tym pokoju. No i było też okno, przez które mieliśmy wspaniały widok na ścianę domu obok (w takiej odległości, że można ręką dotknąć). Do tego wszystkiego pokoje były na górze a mała kuchenka na dole, więc nawet zrobienie herbaty to już mała wyprawa. Lodówka zaś stała w kuchni gospodarzy, do której się przechodziło się przez ich salon (w którym ktoś zawsze był, czasem spał, a czasem drzwi były po prostu zamknięte…), zatem komfort słaby. Kuchnia dla gości maleńka, ciężko w niej zrobić nawet obrót, nie mówiąc o tym, że nawet nie było nawet gdzie pokroić chleba… kiepskie miejsce.
No i nie zapominajmy, że nie było stołu 🙂 w pokoju ani na korytarzu, ani w kuchni. Był na zewnątrz, co przy deszczowej pogodzie jakoś nie wydawało nam się dobrym pomysłem, albo w salonie (gdzie był ciągle zajęty). Czuliśmy się jak w cudzym domu, ciągle obserwowani i niezbyt chciani 😉 w związku z tym wszystkim część posiłków jedliśmy na łóżku… 😉
Do odważnych świat należy
Kolejny poranek to znowu deszcz. Kombinowaliśmy jak się wydostać z tego koszmaru. Prognozy zapowiadają deszcze na najbliższy tydzień… ale gdy właściwie pogodziliśmy się z tym, że trzeba odpuścić Jeziora Plitwickie, to przestało padać. Szybko spakowaliśmy resztę bagażu rozrzuconego po łóżkowym centrum dowodzenia i ruszyliśmy przed siebie. No i udało nam się. Dotarliśmy do wejścia, zakupiliśmy bilety, a potem już nic nas nie mogło powstrzymać. I nie powstrzymało 🙂


Spędziliśmy na spacerze w Jeziorach prawie 4 godziny, wybrawszy spacer w w wariancie C – czyli 8 kilometrów, wzdłuż jezior, z dodatkową atrakcją w postaci przepłynięcia jednego z nich statkiem.
Chociaż było wilgotno, chłodno i pochmurno, to Plitwice zrobiły na nas bardzo duże wrażenie. Wszędzie szemrząca i hucząca woda, przelewająca się po skałach, pod kładką, nad kładką, przy kładce, no super 🙂 Tylko ludzi sporo, momentami było bardzo ciasno, tłoczno i trochę nerwowo. Nie było możliwości, żeby chwilę sobie postać i popodziwiać w spokoju te cuda natury. Nie chcę wiedzieć co tu się dzieje przy pięknej pogodzie w sezonie 😉

Oszukać przeznaczenie
Po Jeziorach ruszyliśmy do Udbiny, miasteczka oddalonego o 50 kilometrów od Jezior.

Tym razem trafiliśmy na bardzo fajne mieszkanko, szkoda tylko, że nie mieliśmy zbyt dużo czasu, żeby się nim nacieszyć, ale dojechaliśmy tam suchą stopą a kolejnego dnia, dzięki uprzejmości konduktora i zawiadowcy, wsiedliśmy do pociągu, który formalnie nie przewoził rowerów i w dwie godziny przejechaliśmy odcinek, który byśmy pokonywali przez dwa dni. I całe szczęście, bo pociąg wjeżdżał w paskudne chmury jedna za drugą, oraz, oczywiście, w ulewy.
Ostatecznie wylądowaliśmy nad morzem z piękną pogodą i kiepską prognozą na jutro w postaci ostrzeżeń przed porywistym wiatrem…

I co nas tu jeszcze czeka, dowiecie się w kolejnym odcinku 😉 A tymczasem za trzy dni (jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem) Bośnia.
Przeczytaj co nas spotkało w Bośni!
Natalia i M.
P.s. Mimo okropnego wiatru pokonaliśmy ponad 80 km by dotrzeć do Makarskiej, gdzie ja będę zbijać bąki a M. oczywiście pojedzie na jakąś wielką górę 😉
zdjęcia ja malowane obrazki, życzę Wam słońca i dobrej pogody 🙂
PolubieniePolubienie