Bella Italia

Włochy jesienią

Po nocnym promie z Grecji przypłynęliśmy do włoskiego Bari. Byliśmy dość śnięci, bo ciężko było wypocząć w nocy spędzonej na pokładzie. Więc dzień zaplanowaliśmy krótszy (około 50 km). Mieliśmy być wcześniej na kwaterze, spędzić spokojnie wieczór, zaplanować swoją przyszłość (bo nie mieliśmy kiedy zrobić trasy po Włoszech) i iść spać.

Najpierw jednak przyszło nam pozachwycać się trochę boską Italią. W pierwszej kolejności padło na Bari. Które w zasadzie nie jest jakoś szczególnie turystycznie, ale stare miasto jest bardzo klimatyczne. Bardzo włoskie. Mężczyźni sprzedają świeże owoce morza z przyczep samochodowych a kobiety ręcznie robiony makaron ze stolnic przed domami. Pośród wąskich, starych uliczek, suszy się pranie, które wcale nie szpeci a wręcz przeciwnie – nadaje smaczku tym miejscom. Zwiedzaniu starego miasta towarzyszy często zapach świeżo parzonej kawy z pobliskiej kawiarni albo… zapach spalin starego skutera, który właśnie przejechał między uliczkami, które są tak wąskie, że powietrze w nich stoi.

Bari, włochy
Bari

Dalej jechaliśmy wzdłuż wybrzeża aż do Polignano a Mare.

Dzień był piękny, słoneczny, a wiatr nam sprzyjał więc nawet nie czuliśmy się bardzo zmęczeni. I dobrze, bo trafiając do Polignano trzeba poświęcić mu chwilę. Miasteczko zbudowane jest na klifach, które wyrastają wprost z wody, albo nawet wyglądają, jakby były nad nią zawieszone. Domy, zbudowane z żółtej cegły i kamieni, są wtulone ciasno w siebie, tworząc co jakiś czas małe, urocze podwóreczka. Każde inne. Domy zbudowane są jeden na drugim, co dodaje im uroku. Miasto jest jakby jednocześnie wszystkimi uliczkami typu Złota w Pradze czy Mariacka w Gdańsku i starymi miastami, tylko o wiele, wiele lepsze.

Włochy co zobaczyc
Polignano a Mare
włochy jesienią
Polignano a Mare i dwa podwórka

Trochę żałując, że mamy już zarezerwowany nocleg ruszyliśmy przed siebie. Po drodze (jeszcze przed Polignano) mijaliśmy „dzikie” trulli na polach. Stały sobie rozrzucone po polach uprawnych, niektóre zadbane, inne nie. Służące raczej za składziki i budynki gospodarcze. Dodawały bardzo dużo uroku okolicy. Później zaczęły się zagony pełne zielonych czubków warzyw, pośród których rosły stare drzewa oliwne. Bardzo ładne okolice.

włoskie wakacje
Drzewa oliwne w sadzie

Aż w końcu nadszedł moment znalezienia naszej kwatery…

Mamma Mia! Czyli włoska rodzinka…

Okazało się, że na Airbnb punkt jest źle wskazany, a chłopak który był naszym gospodarzem nie umiał nam wysłać namiarów GPS (???). Ostatecznie jednak sobie poradziliśmy zajeżdżając wskazany gdzieś na stronie punkt „od tyłu” i okazało się, że Luigi, nasz gospodarz, pojechał nas szukać… (chociaż mówiliśmy mu, żeby tego nie robił, no bo jak miałby nas znaleźć skoro nie wie, gdzie jesteśmy). No nic, przyjęła nas mama. Początkowo nic nie zapowiadało, że wpadliśmy w szpony włoskiej rodzinki.

Luigi wkrótce przyjechał, oprowadził nas po sporym domu i dużym tarasie, pokazał cały ogród (tu pomarańcze, a tu gruszki, tam grejpfruty, a tu aloes) i przewodniki po okolicy (rozkładając wszystkie po kolei na naszym łóżku), przygotował pralkę pod nasze pranie a potem zaproponował kawy. Nieopatrznie się zgodziliśmy, dopiero później sobie uświadamiając, że to pewnie oznacza, że będzie trzeba wypić tę kawę z nim. A my, zmęczeni i będący w ciągłym niedoczasie z różnymi sprawami (blog, trasy, noclegi itd.) nie do końca mieliśmy na to ochotę. No ale trudno.

Wykąpaliśmy się i poszliśmy na kawę. Najpierw M., kiedy ja brałam prysznic, a potem dołączyłam ja. Moim oczom ukazał się stojący na stole kosz ze słodyczami, kosz z owocami, Luigi, mama Luigiego i wielki telewizor, na którym Luigi odtwarzał nam filmiki o okolicznych atrakcjach (z youtube’a), warto dodać, że część tych atrakcji była dla nas kompletnie nieatrakcyjna, ale nie mieliśmy serca im tego mówić. Mama w tym czasie wyjmowała z szafek co chwilę jakieś łakocie i pytała nas o różne rzeczy (między innymi o zimę w Polsce i aż się biedna złapała za głowę, gdy usłyszała o temperaturach jakie tam panują). W pewnym momencie chyba dotarło do niej, że my nie za bardzo rozumiemy po włosku, więc zaczęła mówić głośniej. Bo jak głośniej to może dotrze do naszych główek 😛

Po jakimś czasie udało nam się wymknąć tłumacząc, że musimy jeszcze zrobić kilka rzeczy, a potem przyjdziemy robić obiad. Gdy tylko usłyszeli o obiedzie zaczęli nam pokazywać, co gdzie jest i z czego możemy korzystać. Minęła więc jeszcze dłuższa chwila, zanim mogliśmy w pokoju odetchnąć i zastanowić się, co mamy do zrobienia. Po chwili jednak okazało się, że pranie, które wstawiliśmy jakiś czas temu już się skończyło a cała rodzina je rozwiesza.. no to my też. Nasze majtki, mój stanik, koszulki, wszystko w łapach włoskiej rodziny. To było dziwne 😛

Kiedy przyszła pora na robienie obiadu, M. z trwogą wyszedł do kuchni. I wraz z włoską  asystą przygotował pyszne danie,  które zyskało aprobatę mamy. Co prawda sos był ze słoiczka, ale dostaliśmy do niego cebulkę i pomidory z ogródka, oraz domową oliwę i od razu zyskał w oczach. Zresztą w smaku również. Obiad wyszedł wyśmienity a do tego zostaliśmy pochwaleni za wybór makaronu do obiadu. Były to orecchiete, takie łupinki, podobno tradycyjny makaron w Apulii (kupione w Lidlu :P). Do obiadu dostaliśmy też domowe wino i domowego szampana (pyszne!) surówkę ze świeżutkiej marchewki z oliwą i cytryną, pieczone bakłażany z pomidorowo – warzywno – mięsnym farszem (wszystko z ogródka, poza mięsem :P) warzywa oraz owoce na deser.

Objedzeni jak świnki i opici jak bąki mieliśmy wreszcie czas dla siebie, bo mama się gdzieś zmyła a Luigi wybył na imprezę. Tylko ojciec został, ale gdzieś się zaszył. Popijając więc pyszny domowy alkohol mogliśmy trochę się ogarnąć z planem na następny dzień i padliśmy do łóżek jak kawki. Zwłaszcza, że we Włoszech czas cofnął nam się w sumie o dwie godziny (czas zimowy w Grecji plus czas grecki – godzina do przodu).

Poprzedniego dnia, podczas „rozmów”, ustaliliśmy o której godzinie chcemy zjeść śniadanie i rzeczywiście rano, na stole w kuchni, czekał na nas kosz pełen słodkości. Włoskie śniadania to jeden wielki ulepek, więc dostaliśmy biszkopty, herbatniki, ciastka, kilka dżemów, miody, ale też płatki do mleka (kilka rodzajów), mak, nasionka chia i inne różności. Oprócz tego owoce. Luigi otwierał dla nas kolejne słodkości (w tym dżem mamy, który okazał się przepyszny), zaparzył kawę i wodę (na gorzką herbatę dla mnie) i przy okazji uczyliśmy się włoskich słówek. A na drogę dostaliśmy ciastka i owoce oraz marchewkę z obiadu i bakłażany 😛 (kuchnia mamy Luigiego była fenomenalna).

Po śniadaniu zaczęliśmy się zwijać i zbierać. Gdyby nie to, że ciągle nam brakuje czasu na chwilę spokoju, wypoczynek i ogarnięcie różnych spraw, to dużo bardziej byśmy docenili gościnę rodzinki, a tak mieliśmy poczucie, że jednak nas trochę przytłaczali. Ale i tak doceniliśmy, dziękując im i żegnając się z nimi jak z dobrymi znajomi. Kiedy już ruszyliśmy przed siebie trochę odetchnęliśmy, że nikt na nas już nie czeka, żeby  zagadywać i pomóc we wszystkim.

Na spokojnie ruszyliśmy do Arbelobello, które było jednym z miejsc, na które ostrzyliśmy sobie zęby. Niestety okazało się być zwykłym miastem. Sławne trulli to tylko jego mała część, do tego zamieszkała. Czy to źle czy dobrze, ciężko powiedzieć. W każdym razie trochę dziwnie chodzić i gapić się na czyjeś domy, w których ktoś mieszka i próbuje normalnie żyć 😉 Białe budyneczki, chociaż ładne, nieco cukierkowe, nie zrobiły na nas piorunującego wrażenia. Trochę się pokręciliśmy między nimi i ruszyliśmy dalej. Dużo bardziej interesowały nas trulli, które nie były aż takie zadbane, a za to znajdowały się przy gospodarstwach.

Arbelobello włochy
Trulli

Kolejnym punktem naszej trasy była Matera – miasto w skale. Wjazd do miasta nas bardzo rozczarował, jakieś jaskinie wydrążone w skałach, niezbyt ciekawe, ogólnie brudno i szaroburo. Do tego nasz gospodarz kazał na siebie czekać, więc trochę zmarzliśmy pod klatką mieszkania.

Kiedy jednak poczytaliśmy o tym mieście i odświeżyliśmy sobie pamięć (czytaliśmy o wszystkich naszych punktach przed wyjazdem, ale dużo nam już wyleciało z głów) nabraliśmy na nie apetytu i postanowiliśmy zostać tu pełen dzień, aby je na spokojnie zwiedzić. Zwłaszcza, że Sassi – czyli to kamienne miasto Matery, zbudowane jest na ścianach wąwozu Gravina, pełne schodów w górę i w dół. Jedynym komfortowym środkiem transportu są własne nogi. Miasto nie jest duże i nawet w kilka godzin można je zwiedzić wystarczająco, zaglądając w różne zakamarki. Domki stanowią często jeden ciąg ze wspólnym podwórkiem – studnią, część domostw wydrążona jest w skale a część została później nadbudowana.

Sassi Matera we włoszech
Matera, skalne miasto

Sassi zrobiły na nas bardzo duże wrażenie, zwłaszcza w zestawieniu z historią. Bo Włosi kiedyś się wstydzili tego miejsca. Jeszcze w latach 50 ubiegłego wieku nie było tu kanalizacji, elektryczności ani bieżącej wody, nie było toalet (nieczystości wylewano do wąwozu), panoszyły się więc choroby, smród, muchy i insekty. Ludzie mieszkali w jednej izbie mieszkali wraz ze zwierzętami gospodarskimi; końmi, kurami, świniami. Umieralność dzieci była na poziomie 50%.

Kiedy o tym miejscu dowiedział świat, wybuchł skandal a Włochy zaczęły masowo wysiedlać ludzi, którzy z kolei wracali do swoich domostw i swoich sąsiadów. Dlatego zaczęto zamurowywać wejścia domów. W końcu jednak pozwolono im zasiedlać Materę na nowo, pod warunkiem wyremontowania wybranego do życia domu. Teraz Sassi to miejsce pełne odnowionych restauracji, hoteli i pokojów gościnnych. Zachwycające i pełne uroku.

zwiedzanie matery
Kolorowa Matera

Po Materze ruszyliśmy w stronę półwyspu Gargano, gdzie dopadła nas pierwsza poważniejsza awaria.

M. rano, z miasteczka Rionero, w którym spaliśmy, ruszył w góry i na podjeździe pękł mu łańcuch. Szczęśliwie z przełęczy do naszej kwatery było tylko w dół, więc nie miał przygód w drodze powrotnej i pod domem skuł łańcuch na nowo. Później wsiedliśmy w pociąg, do Foggi, i dopiero w niej okazało się, że to nie była jedyna awaria. Łańcuch „skołtunił” się w przerzutce i chyba ją rozepchnął, w każdym razie efekt był taki, że przednia przerzutka nie zmieniała biegów. Mieliśmy nie lada zgryz i obawialiśmy się, że nasza droga do Rzymu zostanie brutalnie przyspieszona. Postanowiliśmy poszukać w Foggi serwisu rowerowego a potem i noclegu, bo na poszukiwaniach sporo nam zeszło. A nawet znaleźliśmy kilka punktów, ale dzięki wszechobecnej sjeście, która dezorganizuje cały dzień, wszystkie były zamknięte przez najbliższe trzy godziny… M. spróbował więc samodzielnie usunąć usterkę i ku zaskoczeniu nas obojga… udało się! W trzydzieści minut uporał się z problemem, dzięki czemu następnego dnia mogliśmy ruszać dalej.

A dalej był już tylko półwysep Gargano i morze 🙂 No i chmury na niebie paskudne i ciężkie, ale udawało nam się przemykać między ulewami i nawet nas grzało słońce (20 stopni w listopadzie jest zawsze mile widziane). Jednak prognozy na najbliższe dni są bardzo nieciekawe, więc wykorzystaliśmy tyle ile się dało ostatnich ładnych chwil,  a od nowego tygodnia zaszyjemy się na zimę w miłym (oby!) mieszkanku 😉

Natalia

półwysep gargano co zobaczyć
Gargano