O czym marzymy będąc na Bałkanach? O termosie z gorącą herbatą….
Niestety. W pierwszym tygodniu, po odpoczynku w Sarajewie okazało się, że przesiedzieliśmy w domu całą dobrą pogodę. I chociaż nocleg był super, to trochę żal, że w kolejne dni zmuszeni byliśmy się przemęczyć.
Pierwszego jeszcze nie było tak źle, chociaż temperatura spadła do około 14 stopni. Uciekaliśmy brzydkim chmurom, a dzień umilili nam robotnicy, którzy puścili nas przez remontowany i zamknięty dla samochodów tunel 🙂 dzięki czemu oszczędziliśmy sobie objazdu przez pagórki. Zresztą na trasie do Gorazde tuneli było kilka, dzięki nim dzień był łatwiejszy niż miał być. A wysiłek na podjazdach, bez których i tak się nie obyło, został nagrodzony wspaniałym widokiem na dolinę Driny i Durmitor. Czasem warto się powspinać 🙂 (ale rzadko :P). Dzień skończyliśmy w niezbyt wysokiej klasy motelu, tuż przed tym, jak na miasteczko spadł deszcz.

Kolejnego dnia pogoda popsuła się jeszcze bardziej. Zrobiło się zimno (10 stopni!), a ciężkie chmury ciągle nad nami wisiały i co jakiś czas zmuszeni byliśmy jechać w deszczu, albo gdzieś się przed nim chować. Grad też nas nie ominął… ciężko było się cieszyć wspaniałymi widokami na płaskowyże i góry, bo marzliśmy, a wiatr dodatkowo nas wychładzał, do tego każda chwila była cenna, żeby uciekać przed deszczem. Dotarliśmy jednak zgodnie z planem do Czarnogóry, do Pljevlji, miasteczka na końcu świata, gdzie nie było co jeść, ale za to był pokój z grzejnikiem 😉
A trzeciego dnia, chociaż świat za oknem pozostawał czarno-biały, to poza porannym siąpieniem, deszcz nie padał. Więc ruszyliśmy przed siebie ochoczo i radośnie… haha, taki żart. Nastroje były ciężkie jak te chmury nad nami i humory nam zdecydowanie nie dopisywały. Było bardzo zimno i wilgotno, 8 stopni! A że byliśmy na wysokości około 900 metrów n.p.m. i ciągle podjeżdżaliśmy, to robiło się coraz zimniej. Aż doszło do 5 stopni na wysokości 1200 m. n.p.m. … wtedy też przyszło nam zjeżdżać, w międzyczasie przekroczywszy granicę czarnogórsko – serbską. Urozmaiciliśmy sobie drogę kawą w jedynej restauracji w okolicy, na przełęczy (swoją drogą była bardzo smaczna). Marzyła nam się herbata z cytryną, ale nie było czarnego czaju… jedynie owoce leśne 😛
Zresztą okaże się, że w Serbii po prostu nie ma czarnej herbaty. Ziołowe, mięta, owocowe. Ale nie czarna. Zapomnij.

Po dotarciu do brzydkiego miasteczka Prjepolje byliśmy przemarznięci, ale za to o wczesnej porze.

Przez to okropne zimno podjazd zrobiliśmy w zasadzie na raz, bez postojów. W mieście zeszło nam jednak dość dużo czasu, chyba ze względu na ogólny spadek motywacji i chłód, więc gdy zdecydowaliśmy się ruszać dalej była już godzina 14. Okazało się też, że nasza trasa wiedzie szutrową drogą, pod górę (do podjechania ponad 1000 metrów i 40 kilometrów)… zdecydowaliśmy, że jest już za późno na taki dystans, zwłaszcza po kiepskiej drodze i przy słabej pogodzie. Postanowiliśmy znaleźć nocleg i nawet nam się udało, ale w międzyczasie wpadliśmy na pomysł, żeby spróbować złapać autobus do Sjenicy, miasta, w którym mieliśmy kończyć dzień.
W hotelu, który rozważaliśmy na nocleg dowiedzieliśmy się, że prawie za rogiem jest dworzec autobusowy, a nasz ewentualny transport odjeżdża za pół godziny. Postanowiliśmy spróbować załapać się na podwózkę i udało się! 🙂 Kierowca pozwolił wpakować nam nasze rowery i toboły do luku bagażowego i ruszyliśmy 🙂 W autobusie śmierdziało spalinami, ale za to było ciepło 😉 Może wreszcie się skończył nasz pech. Przy okazji okazało się, iż jest to jedyny w ciągu dnia kurs do Sjenicy, a droga jaką jechaliśmy była bardzo górzysta i ruchliwa. Byłby to bardzo ciężki odcinek.

W Sjenicy spędziliśmy dość leniwe dwa dni, przy okazji zwiedzając miasto (tak bardzo nic tu nie było, że aż ciężko było w to uwierzyć) oraz wybrawszy się nad wspaniały przełom rzeki Uvac. To, co zobaczyliśmy, sprawiło, że szczęki nam opadły. Fantastyczne miejsce na skalę światową, kompletnie nieskomercjalizowane.

Jutro zamierzamy dotrzeć do Prisztyny, w Kosowie i dalej do Macedonii. Może tam wreszcie poprawi się pogoda.
Opuścimy Serbię bez żalu, bo chociaż kraj z wielkim potencjałem, to kompletnie zapuszczony i zaniedbany. Brudno, wszędzie leżą sterty śmieci. Miasteczka i miasta są brzydkie, zabudowane bez żadnego sensu, domy w złym stanie i nieotynkowane – nawet te nowe. Przy drogach szwendają się bezdomne psy i koty. Serce pęka, kiedy trzeba je zostawić 😦

O jedzeniu słów kilka
Tak narzekam na to jedzenie, mimo początkowego zachwytu Bośnią, więc pora wyjaśnić o co chodzi. Na Bałkanach można dobrze zjeść, pewnie. Ale ile można się stołować w knajpach? Raczej jadamy w nich okazyjnie, z różnych względów. Czasem drogo, czasem szkoda czasu, czasem nic nas nie interesuje (a czasem tak się rozczarujemy zaserwowanym daniem, że omijamy później takie przybytki przez jakiś czas). Przeważnie więc kombinujemy coś we własnym zakresie. No i tu się zaczyna problem. Po prostu nie ma co jeść. Są setki tysięcy odmian parówek, trochę kiełbasy i surowe mięso. Trochę serów (niektóre bardzo dobre, to trzeba przyznać). Z warzyw papryka.

Są całe półki gulaszów w puszce, fasoli z kiełbasą. Nie mając przeważnie odpowiedniej kuchni, ani też przypraw, ciężko jest przyrządzić samodzielnie obiad, zwłaszcza, że musi to być ilość do zjedzenia na raz. Poza tym musi się to dać przygotować przeważnie w miarę szybko, bo czekanie na jedzenie to ostatnia rzecz na jaką mamy ochotę po całym dniu jazdy. Kiedy zostajemy gdzieś dłużej niż jeden wieczór, możemy sobie pozwolić na trochę więcej, ale nie żeby to było jakieś szaleństwo kulinarne…
Na szczęście okazało się, że robią tu pyszną pizzę sprzedawaną na kawałki (po około 1 euro za sztukę) no i do tego burki, ciasto nadziewane mięsem, serem lub szpinakiem i serem. Bywa, że nas ratują przed śmiercią głodową 😉 Nawet chleb jest tu słaby, miękki i gumowy. Na deser jogurt albo czekolada. Ewentualnie ciastka (o ile ktoś lubi) lub straszliwie słodkie wyroby typu baklava. Staramy się korzystać z tutejszych zasobów i czarować różne dziwne potrawy, chyba dochodzimy do mistrzostwa 😉 ale tęsknimy już do Włoch, gdzie człowiek nie wie na co patrzeć i brałby wszystko. A tymczasem głodni snujemy się po sklepach i kompletnie nic nas nie zachęca do jedzenia 😉

Natalia
7 myśli na temat “Zimno jak… w Serbii!”